wtorek, 3 listopada 2020

3. Armand Malfoy

edytuj post! +

2. Armand Malfoy – ambicja – zarozumiałość



1067 r.
— Panie Crouch! Witam pana.
Armand przestąpił próg chatki starego Croucha. W środku jak zwykle pachniało szałwią, którą z niewiadomych dla Armanda przyczyn Edgar palił w masowych ilościach, aż kręciło mu się w głowie. Czasami zastanawiał się, jakim cudem Crouch to wytrzymywał. Spędzał tyle czasu w tej rozpadającej się chacie, a Malfoy jeszcze nigdy nie widział, by starszy mężczyzna wyglądał na choćby odrobinę osłabionego.
Edgar mruknął coś na przywitanie i wrócił do rozłupywania orzechów. Cały stół był zawalony skorupkami, mimo iż przed Crouchem leżała szara szmata. Armand zaplótł ręce za plecami i zakołysał się na piętach jak dziecko.
— Labirynt już prawie ukończony. Chciałby go pan zobaczyć?
Crouch odrzucił łupinki na chustę i wstał od stołu. Pobrużdżone palce wytarł o brudną szmatkę.
— Powiedz mi, chłopcze, dlaczego tak bardzo ci zależy na labiryncie? 
— Nie jestem już chłopcem, panie Crouch. — Wykrzywił twarz w uśmiechu, ale po chwili wrócił do obojętnej maski. — Pokażę panu. Tego nie da się opisać słowami. To coś więcej niż "jakiś tam" labirynt – to dzieło, magiczne dzieło, które jestem pewien, że w przyszłości będzie oznaką wiedzy i mądrości. Wystarczy tylko spojrzeć, a już pan zrozumie, co mam na myśli.
Edgar parsknął pod nosem i stanął naprzeciwko Malfoya. Był dużo niższy – tak niski, że Armand mógł patrzyć na niego z góry jak na okropnego robaka, którego można zabić jednym ciosem, a który jednak był tak brzydki, że aż szkoda się go robiło. 
Malfoy uśmiechnął się w najuprzejmiejszy dla niego sposób, odpędzając od siebie potworne wyobrażenia o miażdżeniu robaków.
— To jak będzie? Zechce pan pójść ze mną podziwiać tworzącą się na naszych oczach potęgę?
Edgar posłał poszczerbiony uśmiech Armandowi, na co ten nie potrafił powstrzymać się od wzdrygnięcia. Jakkolwiek widywał Croucha już od wielu miesięcy i kilkukrotnie miał okazję zobaczyć jego uśmieszek, nie mógł nie czuć obrzydzenia na sam ten widok. Ledwo powstrzymał się od skrzywienia i odsunięcia na krok.
— Zapraszam.

~*~

Armand mógł określić wieloma słowami labirynt, który właśnie budował; doskonały, okazały, potężny, nadzwyczajny, boski. Żaden jednak nie potrafił przekazać uczuć, które gotowały się w nim w chwili, kiedy oprowadzał pana Croucha.
Pan Crouch musiał podpierać się na lasce. Armand nie zwracał właściwie na starucha specjalnej uwagi – nie dostrzegał dygoczących rąk, zaciśniętych palców i krzywych nóg, czyli tego wszystkiego, na co powinien szlachetny młodzieniec uważać przy kimś starszym.
Dobrze, że Armand nie uważał się za szlachetną osobę.
Szedł o krok przed Edgarem i wodził wzrokiem to na niego, to na labirynt, jakby wcielił się w rolę ojca obserwującego z dumą syna, którego podziwiał ktoś nieznajomy. Wysokie żywopłoty sprawiały, że na tamtą chwilę nie docierało do mężczyzn zbytnio wiele światła, jednak żadne nie narzekało; Armand – bo osiągnął zamierzony efekt, Edgar – bo był zbyt przytłoczony wąskimi korytarzami.
Równo przystrzyżona trawa (zasługa zatrudnionych wieśniaków) i gdzieniegdzie wplecione w krzewy białe róże (zasługa genialnego zmysłu Armanda) sprawiały, że wycieczka sama w sobie była niezwykle przyjemna. Obyło się bez rozmów, na szczęście. Zamiast tego mogli podziwiać niekończące się korytarze i wdychać zapach kwiatów, który dla Croucha był tak samo przytłaczający, jak dla Armanda woń szałwii.
— Czy ten labirynt ma jakiś cel? — spytał w momencie, kiedy akurat zbliżali się do środka labiryntu.
— To znaczy? — Armand nawet nie spojrzał na towarzysza, trzymając wzrok utkwiony w końcu korytarza.
— Czemu na początku wybudował pan tu jakiś gąszcz zamiast domu?
Armand popatrzył na niego jak na kogoś, na kim się strasznie zawiódł.
— Ten gąszcz jest moim domem. — Przejechał czule dłonią po żywopłocie. — Kiedy dotrzemy na miejsce, przekona się pan, co miałem na myśli. Musi pan jednak wiedzieć, że nie kuchnia i sypialnia tworzą dom. Dom to coś specjalnego, wyjątkowego sercu. Las może być czyimś domem, góry oraz morze też. Mój dom różni się od innych. — Schował rękę do kieszeni i nagle się zatrzymał, a z nim również Crouch.
Znajdowali się właśnie pośrodku kwadratu otoczonego z czterech stron żywopłotem. Z każdej ściany prowadziło wyjście. Symetria aż ocieplała serce. Co ciekawe, w centrum znajdowały się schody prowadzące w dół, pod ziemię. Były kręcone i strome – to jedno szczególnie zauważył stary Crouch, gdy swoimi wątłymi nogami próbował zejść w podziemia. Armand bez żadnych problemów przeskoczył po kilka stopni i już po chwili stał w sercu wszystkiego, co kochał. 
Niewielkie pomieszczenie było wypełnione po brzegi magicznymi sprzętami do eksperymentów. W środku pachniało zmiksowanymi eliksirami i białymi różami (od których Crouchowi powoli kręciło się w głowie), a aż po sufit buchały pary z buteleczek do mikstur. Armand najwidoczniej już się przyzwyczaił do tego swądu, bo ani się nie skrzywił, ani nie zmarszczył brwi. Mimo smrodu podziemia robiły wrażenie; Crouch od dawna nie widział takiego nagromadzenia magicznych przedmiotów w jednym miejscu.
— I co sądzisz, panie? — Armand odwrócił się do Edgara z bladym uśmieszkiem na twarzy. 
— Dalej nie widzę sensu w tym wszystkim — odparł wprost, na co Malfoyowi kąciki ust powędrowały jeszcze wyżej.
— Stonehenge.
Crouch zmarszczył brwi, kiedy Malfoy uważnie mu się przyglądał. Wyglądał, jak gdyby oczekiwał po towarzyszu niesamowitego toku myślenia; jak gdyby nauczyciel czekał, aż jego uczeń znajdzie prawidłową odpowiedź.
Crouch myślał i myślał, aż koniec końców pokręcił głową, a Malfoy opuścił zrezygnowany ramiona. Odwrócił się z powrotem do stołu laboratoryjnego.
— Kilka miesięcy temu Wilhelm podbił Anglię. Byłem tymczasem w jego wojskach, służyłem jako najbliższy pomocnik. Szukaliśmy sposobu na armię Harolda, i to długo, dzień w dzień, noc w noc. Wydawało nam się, że nic nie jest w stanie nam pomóc... Aż wreszcie znalazłem. — Jego oczy zaświeciły się jak na widok skrzyni pełnej złota. — Stonehenge. Magia Stonehenge. Wie pan, jak potężna jest tam magia, prawda? W końcu nie bez powodu pan o to pytał pierwszego dnia, kiedy pana poznałem.
Crouch zmrużył oczy, ale nie odpowiedział na pytanie. Właściwie nie musiał – Armand znał odpowiedź.
— To jest moja szansa, panie Crouch. — Spojrzał z góry na Edgara, aż ten zmarszczył brwi. — Dla mnie i mojej rodziny. Mówię to panu, albowiem jest pan jedynym czarodziejem w tej wiosce i mam dziwne przeczucie, że też jedyną osobą, która może mnie zrozumieć.
Odszedł pod wschodnią ścianę, przy której stał stół zasłonięty przez dużą płachtę. Chwycił ją i zrzucił za jednym machnięciem, aż Crouchowi ukazał się kawałek kamienia, który jak przypuszczał, pochodził ze Stonehenge.
Armandowi coraz ciężej się oddychało od nadmiaru emocji. Energia buzowała w jego żyłach jak strumień magii przechodzący przez ciało. Podniecenie, ekstaza – to wszystko mieszało się w jedno i sprawiało, że myśli kręciły się jedynie wokół, w gruncie rzeczy, niewielkiego odłamu Stonehenge, wysysając jakąkolwiek ostrożność i nieufność. 
— To dzięki magii Stonehenge udało nam się pokonać armię Harolda... Zrobiłem to sam, bez niczyjej pomocy! Teraz, kiedy wiem, z jaką potęgą obcuję, mogę panu obiecać, że będę... że moja rodzina będzie jedną z najwspanialszych, jakie Anglia widziała! Wystarczy tylko sięgnąć!
Nachylił się nad kamieniem z palącymi policzkami, a szeroki uśmiech rozlał się po jego twarzy jak podczas najszczęśliwszego dnia w życiu. Czuł, że dobrze zrobił, dzieląc się swoimi osiągnięciami z innym czarodziejem. Przynajmniej miał pewność, że jego imię nigdy nie zniknie, dopóki choć jedna osoba będzie wiedziała o jego potędze.
Kiedy Crouch przez długi czas nie odpowiadał, Malfoy odwrócił się w jego stronę. Zauważył, jak ten przywdział oceniającą maskę niczym profesor i kalkulował w głowie wszystko to, co dziś usłyszał. Armand nie miał nic przeciwko. Niech Edgar wie, z kim miał do czynienia.
Armand odchrząknął i kiedy zwrócił na siebie uwagę Edgara, splótł ręce w koszyczek oraz przemówił:
— Panie Crouch, muszę pana prosić o dyskrecję... Jestem dobrej myśli, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, ale póki co jestem na etapie prób. Jeszcze nie wiem, czy cokolwiek z tego wyjdzie... Chyba pan rozumie, że lepiej tego na razie nie rozpowiadać. — Ściszył głos, nachylając się w stronę Croucha, jak gdyby wyjawiał wielki sekret. — Nikt nie może się dowiedzieć, co planuję. Mogę jednak zapewnić, że będzie pan pierwszym, który dowie się, czy coś osiągnąłem.
Odchylił się z powrotem z malutkim uśmieszkiem, co Crouch odwzajemnił w swój wyszczerbiony sposób.
— W pełni rozumiem, panie Malfoy. — Skinął głową, niemal przypieczętowując swe słowa. — Dyskrecja to podstawa do sukcesu.

~*~

Kiedy tygodnie mijały, Armand niemal nie wychodził z labiryntu. Zlecił jakimś tam wieśniakom budowę prowizorycznego domu, lecz nie przykładał do niego zbyt wielkiej wagi. Stonehenge było czymś, co pożerało mu czas. Budził się i zasypiał ze słowem "potęga" na ustach, czuł jej posmak jak przy słodkich pocałunkach każdego poranka. Miał wrażenie, jakby popadł w miłość do magii.
Spał krótko i nierówno, a jego sny obracały się wokół tematów Stonehenge. Ktoś mógłby powiedzieć, że nabawił się obsesji, ale Armand był zdania, że to zwykła chęć sukcesu. Został stworzony, by osiągać cele. Od małego wiedział, że wygra każdą bitwę, którą stoczy – nawet tę w jego myślach i tę związaną z uczuciami.
Dlatego też, ignorując głód i pragnienie, doszedł do upragnionego zwycięstwa. Wychudzony, z poszarzałą twarzą i sińcami pod oczami, ale za to z ogromnym uśmiechem na twarzy, nie mógł się powstrzymać od natychmiastowego pobiegnięcia do Croucha.
Otworzył z hukiem drzwi.
— Panie Crouch! — krzyknął, aż stary kot uciekł od niego z sykiem. — Panie Crouch, udało mi się! Znalazłem sposób na wyciągnięcie całej magii ze Stonehenge! Zrobiłem to!
Z pokoju wyłonił się stary Crouch podparty o laskę. Jego twarz niczego nie wyrażała. Była jak pusta tablica. Malfoy się tym nie przejął i z żarem zaczął opowiadać:
— To było tylko kwestią czasu... Wiedziałem, że mi się uda, w końcu komu jak nie mi? Jestem Malfoyem, poprowadziłem Wilhelma do zwycięstwa... Wygrana była niemal pewna! Ja... Moja rodzina wespnie się na sam szczyt! 
— Gratuluję, panie Malfoy. — Głos Croucha był dziwnie bezbarwny. — Zapewne pójdzie pan teraz świętować zwycięstwo?
Armand pokręcił głową tak szybko, że włosy obiły mu się o twarz.
— Jeszcze nie, jeszcze nie! Muszę się jeszcze przygotować. Ale kto wie, może jutro... Co pan powie na kolejkę piwa? Ja stawiam.
Crouch uśmiechnął się krzywo, jakby go nagle ząb rozbolał, co dopiero po chwili Malfoy zauważył. Zmarszczył brwi na ten widok.
— Dlaczego nie? — Edgar wzruszył ramionami, a Malfoy miał wrażenie, że zrobił to, by pozbyć się napięcia. — Należy się panu podarunek w ramach uznania.
Armand zaśmiał się i machnął dłonią.
— Nie trzeba, proszę pana! Wystarczy mi fakt, że od dzisiaj do końca życia nie będzie mi niczego brakować!
Crouch zmrużył jasne oczy. Armand uważał, że gdy tak robił, wyglądał, jakby skrycie kimś gardził.
Przywdział uśmiech na twarz tak szybko, jak tylko mógł, byleby nie dać po sobie znać, że myślał nieprzyjemnie o Edgarze.
— Spotkamy się jutro, panie Crouch. Tymczasem miłego dnia!
Staruszek nic nie odpowiedział. Właściwie nie musiał. Armand ulotnił się w mgnieniu oka, a ostatnim jego zmartwieniem był jakiś stary kowal, który ni z tego, ni z owego zaczął się dziwnie zachowywać.
Gdy wychodził, nie mógł powstrzymać się od wrażenia, jakoby za chwilę miał spłonąć pod naporem żarliwego spojrzenia Croucha.

~*~

Pogwizdywał cicho wesołą melodyjkę, którą zasłyszał w gospodzie pierwszego dnia, kiedy się w niej pojawił. Pomimo ogólnego brudu i smrodu, muzycy potrafili stworzyć coś naprawdę ożywiającego i przywołującego na usta uśmiech, a nogi aż same podrygiwały w takt rytmu. Choć nigdy nie wrócił do owej rozpadającej się rudery, postanowił zapamiętać tamtejszych grajków i energię, którą ze sobą przynosili.
Może właśnie przez pogwizdywanie albo wyśmienity humor nie usłyszał, jak ktoś wszedł do jego domu. Może gdyby się nie rozproszył, nie dostałby w tył głowy czymś tępym. 
Chwycił się za potylicę i poczuł coś ciepłego i lepkiego. Popatrzył na swą rękę – krew. Dużo krwi. Prześlizgiwała się między palcami i skapywała na świeżą szatę. Plamiła podłogę i stół. 
Zakręciło mu się w głowie, aż musiał przytrzymać się blatu, by nie upaść. Odwrócił się i spojrzał na jedyną osobę, której się tu teraz nie spodziewał.
— Crouch — stęknął ni to z zaskoczenia, ni to ze słabości. W każdym razie wyszło na jedno – zabrzmiał nędznie, jak ktoś nie tyle zaatakowany, co zwyczajnie zdradzony.
Edgar popatrzył nań swoimi jasnymi oczami, które w tej chwili były nieruchomo utkwione jak dwa sopelki lodu, a wydzierał się z nich taki sam chłód, co podczas ich pierwszego spotkania. Zupełnie jakby byli sobie nieznajomi, niemal wrodzy.
— Malfoy — odparł uprzejmie i opuścił na podłogę coś, czego w pierwszej chwili Armand nie rozpoznał. 
Dopiero sekundę później zrozumiał, że został uderzony czyimś kopytem. Kopytem klaczy.
Osunął się jeszcze bardziej na stolik.
— Dlaczego...?
Crouch skrzywił się i postawił krok do przodu, odtrącając kopyto pod ścianę. Malfoy praktycznie nie zwrócił na to uwagi. Edgar górował nad nim, cień padał na jego twarz, dodając ostrości w rysach. Staruszek już nie wyglądał na tak starego. Dostał jakby zastrzyku energii.
— Nie umiesz trzymać języka za zębami. A mówiłem, że ambicja to pierwszy stopień do piekła. Nie posłuchałeś.
Zbliżył się tak, że Malfoy mógł policzyć wszystkie bruzdy, jakie pokrywały jego twarz. Ciepły oddech przyprawił go o mdłości. Crouch śmierdział szałwią. To głupie, że ostatnie, co poczuje przed śmiercią, będzie ta cholerna szałwia. Dlaczego to nie mogły być róże?
 Odchylił się jeszcze dalej i wyjęczał:
— Ze wszystkich ludzi... Akurat ty.
Leniwy uśmieszek wypłynął na usta Croucha, kiedy ten przekrzywił głowę na bok, jak gdyby chcąc zasygnalizować, że zdrada nic go nie obeszła. Zimny dreszcz przebiegł po plecach Malfoya. Jak mógł nie zauważyć, że zadawał się z kimś tak podłym? Dlaczego był taki ślepy?
— Trzeba znać umiar. Własna ambicja cię zabiła.
— Ty zdrajco...
— Wyświadczyłem ci przysługę, chłopcze. — Wyciągnął różdżkę z kieszeni. — Magia Stonehenge jest zbyt potężna na ciebie. Jedynie byś się pogrążył, gdybyś ją wydobył. — Wycelował między oczy Malfoya. — Teraz przynajmniej będzie bezpieczna.
— Gdzie? — wypluł te słowa jak truciznę, a oczy ciskały gromami. — U ciebie?
Crouchowi nawet nie drgnęła ręka. Malfoy pomyślał, że ten drań był równie podły, co szalony. Nikt zdrowy na umyśle nie zabiłby nikogo z zimną krwią.
A niech przeklęci będą wszyscy szaleńcy.
— U kogoś, kto będzie godny.
Wykonał skomplikowany ruch ręką i Malfoy padł na ziemię bez życia niczym szmaciana lalka. Oczy – szeroko otwarte – w ostatnich chwilach wyrażały tyle samo nienawiści, co strachu, aż Crouch prychnął w duchu na ten widok.
Żałosna imitacja niedoszłej potęgi.
Otrzepał ramię. Spojrzał na ciało Armanda i na kopyto konia. Ruszył ku wyjściu bez żadnych myśli, czując się najzupełniej normalnie, jak gdyby takie sytuacje zdarzały się na co dzień.
I jedynym, co zniknęło z podziemi labiryntu, był pergamin z zapiskami, jak wyciągnąć magię ze Stonehenge.

2 komentarze:

  1. Zajrzałam na "Pannę Weasley", zobaczyć, czy zostawiłaś jakąś aktualizację w sprawie nowych rozdziałów, a tu proszę, zupełnie nowy blog. Jestem tym bardziej zachwycona, że o Malfoyach! To zawsze miła niespodzianka, gdy mogę poczytać dobrą opowieść o Malfoyach.

    Sposób prowadzenia tej historii bardzo mi się podoba - razem z Draconem dowiadujemy się nieznanych do tej pory faktów dotyczących całego rodu. Fajnie też, że zaczęłaś od samego Armanda. Mimo swojej obsesji na punkcie władzy i potęgi (hm, dogadałby się z Voldziem, nie?), wydawał się sympatycznym, młodym chłopakiem, który chciał coś znaczyć w świecie. Zrobiło mi się go szkoda na końcu. A jeszcze bardziej szkoda mi Victorii, Crouch był zdrowo rąbnięty. Brr.

    W sumie to mnie zaintrygowałaś i chętnie doczytam historię do końca, żeby dowiedzieć się, co stało się z magią ze Stonehenge. Z tych trzech rozdziałów nie umiem na razie wywnioskować, na ile kanonicznie poprowadzisz opowieść, ale o ile pamiętam, Crouchowie nie opanowali świata. No ale zawsze fajnie poczytać inną interpretację ;) Może to będzie Merlin? Albo Salazar Slytherin? Albo jakiś inny przodek Voldemorta? Nie mogę się doczekać!

    Pozdrawiam,
    Bea

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z Jabłkami zrobiłam sobie spokój, bo im dłużej o nich myślałam, tym bardziej uświadamiałam sobie, ile jest jeszcze w tej opowieści niedociągnięć. A Portrety nie są nie wiadomo jak wymagające, a przy okazji służą mi za trening pisarski, więc to taka win win sytuacja :D

      To ciekawe, jak niektórzy mają różny pogląd na sprawę Croucha. Z jednej strony mam czytelników, którzy twierdzą, że Crouch był rąbnięty, a z drugiej takich, którzy mówią, że dobrze postąpił, bo Armand był za bardzo owładnięty manią potęgi.

      Nieee, Crouchowie nie zawładnęli światem. Portrety składają się z wielu osobnych historii, które w mniejszym lub większym stopniu wpływają na Draco i na to, jaką ścieżkę wybierze w życiu. Prawdopodobnie jeszcze kiedyś nawiążę do sprawy Stonehenge, ale to będzie takie mrugniecie okiem do czytelnika :D

      Bardzo mi miło, że czasami zaglądasz do moich opowiadań <3 Pozdrawiam

      Usuń