wtorek, 3 listopada 2020

2. Armand Malfoy

edytuj post! +

2. Armand Malfoy – ambicja



1066 r.
Stonehenge było niezwykle ciekawym miejscem. W dzień nie wyróżniało się kompletnie niczym, z kolei w nocy przez kamienie przepływała magia, od której Armand dostawał dreszczy na całym ciele. Czysta moc napełniała jego płuca, aż nie mógł oddychać. Nawet Wilhelm przyznał, że czuł coś potężnego; coś, co wymykało się spod kontroli.
Jednego wieczora stanęli oboje w środku kręgu. Wiatr smagał ich twarze, a chłód przedzierał się przez zbyt cienkie stroje. Chmury przesłoniły niebo. Żadne z nich jednak nie ośmieliło się narzekać.
Wszystko zaczęło się spokojnie; poczuli wibrowanie dochodzące z ziemi jak podczas tętentu tysiąca koni przez polanę. Z czasem jednak zrobiło się głośniej – usłyszeli dźwięk przypominający zawalanie się głazów i szum liści, jakby zjawy poruszały całymi drzewami, domagając się uwagi i hałasu. Armand wdychał głęboko powietrze i pozwolił jasnym włosom przysłaniać mu widok, który sam w sobie nie był niczym niezwykłym, ale to, co ze sobą przynosił, sprawiało, iż pragnął śmiać się jak szaleniec do końca swych dni.
— Czy to nie jest piękne? — spytał w momencie, kiedy niebo rozświetliły różowawe błyski. Uśmiech malował mu się na twarzy, a oczy błyszczały jak u kogoś, kto właśnie stał na klifie i dostrzegał przed sobą miliony możliwości. — Magia, prawdziwa magia! Wygramy, Wilhelmie! Z taką siłą nic nas nie powstrzyma – ani burza, ani wichura, ani nawet armia Harolda. Jesteśmy niezwyciężeni! Anglia już wkrótce będzie nasza!
Wiatr nasilił się, poruszając gałęziami tak mocno, że te niemal uleciały w powietrze. W uszach im szumiało. Rozległy się grzmoty, a różowawe błyski skupiły się w miejscu, w którym stali. Obydwoje zadzierali głowy tak wysoko, że powoli zaczynały boleć ich karki. Było jednak warto, ponieważ nagle niebo błysnęło i w jednej chwili kamienie wokół nich stanęły w błękitnym ogniu. 
Wilhelm rozdziawił buzię na ten widok, czując, jak całe jego ciało sztywnieje, a nogi stają się jak z waty. Niebieski płomień buchał z każdego głazu niemal jak w piekle. Drżenie ustało, ale wiatr wciąż próbował urwać mu głowę. Podparł się o kamień stojący za nim i brał głębokie wdechy, jakby dusił się albo wykonywał niesamowicie ciężki manewr szablą. Nawet nie zauważył, kiedy dłonie zaczęły mu drżeć.
— I jak to zamierza nam pomóc wygrać? — Odwrócił głowę w stronę starego przyjaciela. — Chyba nie zamierzasz użyć całej tej potęgi przeciwko armii Harolda?
Armand uśmiechnął się doń, na co Wilhelm zareagował wzdrygnięciem. Na twarzy jego kompana malowała się czysta fascynacja i niezmierzone ilości ambicji, co już samo w sobie sprawiało, że Wilhelmowi kręciło się w głowie. Nic jednak nie mogło dorównać temu błysku w oku, dumnej postawie i wykrzywionych ustach, które jasno wyrażały, iż pokonanie armii Harolda będzie dziecinną igraszką. Wilhelm nie wątpił, że gdyby to on znalazł się na miejscu Harolda, obróciłby się w jednej sekundzie w pył.
Armand odwrócił się na powrót do głazów. Dumny i wyprostowany obserwował dzieło czystej magii jak sęp upatrujący swej ofiary.
— Nie doceniasz mnie, Wilhelmie — odpowiedział i zmrużył oczy. — Nie doceniasz.

~*~

Miesiąc później Armand stanął na ziemiach podarowanych mu przez Wilhelma. Swoją klacz przywiązał do drzewa, a sam podparł się po bokach i z uwagą zaczął rozglądać się po terenie.
— I jak myślisz? — spytał Victorię.
Zarżała i stuknęła kopytami o podłoże, na co Armand się uśmiechnął.
— Też tak sądzę. Wezwę kilku wieśniaków do pomocy. Może jak się sprężymy, to zaczniemy badania już za kilka miesięcy.
Odwrócił się na powrót do pustej polany, która była zarośnięta i dzika. Niecałą milę dalej znajdowała się wioska – a przynajmniej tak słyszał od Wilhelma, kiedy widzieli się ostatni raz. W głowie już formował mu się plan, co wybuduje na tym małym skrawku ziemi, który od teraz na wieki będzie należał do jego rodziny. 
Najpierw jednak pragnął stworzyć to, o czym od dawna marzył; o czym marzył od momentu, kiedy pierwszy raz postawił stopę na Stonehenge. 
— Cały świat usłyszy o Malfoyach — powiedział do siebie z malutkim uśmiechem, a oczy mu zabłyszczały jak tamtej nocy, gdy z Wilhelmem przypatrywali się największemu cudu na ziemi. — Cały świat.

~*~

Przeprawa przez błotnistą drogę do wioski nie należała do najprzyjemniejszych, jakie Armand przeżył. Biedna Victoria, zmaltretowana po długiej podróży do nowych ziem, teraz wyglądała jeszcze gorzej. Armand poklepał ją, gdy odprowadzał do stajni, od której śmierdziało kupą i zepsutym jedzeniem.
— To tylko na chwilę — powiedział jej do ucha, a ona znowu zarżała, jak gdyby była mocno urażona tym, iż musiała przebywać w tak zaniedbanym miejscu. — Kilka minut i stąd jedziemy.
Victoria stuknęła kopytami i odwróciła się od Armanda, na co ten wykrzywił usta w brzydkim uśmiechu.
Karczma, o dziwo, była w lepszym stanie od stajni. W środku pachniało ziołami i palonym drewnem, a grupka starszych mężczyzn wygrywała wesołą melodię, do której tańczyli zarówno dzieci, jak i dorośli. Wszyscy śmiali się i klaskali, aż Armand chciał do nich dołączyć. Pewna kobieta nawet zaczęła się do niego zbliżać z szerokim uśmiechem na twarzy, ale wtem porwał go tłum i z tego do tego wylądował przy ladzie.
Duże beczułki pełne piwa stały przyparte do ściany. W kamiennym kominku palił się ogień, z czego Armand widział wypalany chleb i pieczonego kurczaka, który z tej odległości wyglądał naprawdę soczyście. Duchota pomieszczenia powoli dawała mu się we znaki.
— Coś dla pana? — spytała pulchna barmanka, która polerowała brudną szmatą jeszcze brudniejsze naczynie.
Armand skrzywił się i pokręcił głową. Usiadł niepewnie na drewnianym stołku oraz podparł się rękami o ladę. Była oblana piwem i czymś, czego nie potrafił zidentyfikować, ale kleiło się do palców i pozostawiało po sobie obrzydliwe wrażenie, jakby zanurzyło się ręce w miodzie. Armanda przeszył dreszcz na samo porównanie.
— Czy jest w tej wiosce jakiś kowal?
Barmanka strzeliła nań spojrzeniem. Prosiakowata twarz, na którą nie potrafił przestać spoglądać (bo była tak parszywa), przybrała ciemniejszy kolor, niemal równy krzyżykowi powieszonemu na ścianie.
— Pan tu nowy? — Barmanka przechyliła na bok głowę, a kąciki ust Armanda powędrowały jeszcze niżej tak, że niemal wyglądał jak ci wszyscy mnisi, kiedy napomykał coś o czarnej magii. — Aaa! Pan tu nowy, pan nic nie wie! Mieszka?
— Merlinowi dzięki nie — mruknął, lecz już głośniej dodał: — To mogę znaleźć gdzieś tu kowala?
— Już wiem, już wiem! Pan to ten Francuz, Francuz, który mieszka niedaleko! Pan ponoć bardzo mężny, bardzo dostojny pan! Jak zdrowie?
— Im dłużej tu przebywam, tym gorsze.
Zaśmiała się i, ku zgorszeniu Armanda, chrumknęła. Piersi jej zafalowały, a tłuszcz z brzucha zdawał się przelewać na boki. Miał coraz większą ochotę, by najzwyczajniej w świecie wyjść z tej karczmy i o własnych siłach poszukać kowala choćby i kilka mil stąd.
— Pan nie wie, co to wieś, pan na dworze pewnie urodzony! — Rzuciła ścierkę na ladę i oparła się łokciami, aż piersi znalazły się tuż przed oczami Armanda. — Pan pewnie bogaty, harował pewnie nigdy! Na wsi trzeba pracować! Praca, praca, praca!
— Właśnie do pracy przyszedłem. — Przejechał dłonią po ustach, starając się nie zerkać w dół. — Ale muszę znaleźć...
— Kowala! W tej wiosce mamy dobrego kowala, starszego, pan go nie przeoczy. Dziwny jakiś, taki samotny, ale dobry w swoim fachu! Plotki mówią... — Nachyliła się do ucha Armanda i wyszeptała doń: — Plotki mówią, że on magiczny jest! Że to czarnoksiężnik, ale samotny i zagubiony. Wygląda niegroźnie, ale skoro czarnoksiężnik... — Oddaliła się, dzięki czemu Armand mógł w końcu wziąć głębszy oddech. — Ale nigdy nikogo nie zawiódł! Dobry w swym fachu, a to tylko plotki! Plotkom nie ufam, o nie, nie, nie! Gdybym ufała, tobym oszalała! Pan wierzy plotkom?
Armand skinął ledwo zauważalnie głową. W tle usłyszał, że muzyka się zmieniła, a po parkiecie rozległ się na nowo stukot butów, który swym rytmem, o dziwo, uspokoił Malfoya. Rozsiadł się wygodniej.
— Każda plotka ma w sobie ziarnko prawdy — stwierdził, kiwając głową na potwierdzenie swych słów. — Poza tym plotki często bywają pożyteczne.
— Pożyteczne-zbyteczne, ot, co! — Wzięła się pod boki, przez co wyglądała teraz jak strażniczka ogromnej wieży. — Pan pójdzie teraz do tego kowala i porozmawia z nim! Na własnej skórze przekona się, czy plotki są prawdziwe, czy nie.
Chwyciła ścierkę i zaczęła nią energicznie przecierać blat. Malfoy podziękował sobie w duchu, że koniec końców nie zdecydował się na nic do picia, ponieważ nie wątpił, że jak nic dopadłaby go potworna mugolska choroba.

~*~

— Halo? Dzień dobry, powiedziano mi, że mogę tu zastać kowala... To pan?
Stara chatka na obrzeżach wioski była otoczona przez wysokie drzewa i trawę sięgającą kostek, co sprawiło, że Armand zastanowił się, czy pomoc kowala rzeczywiście była mu natychmiastowo potrzebna. 
Zza skrzypiących drzwi wyszedł stary mężczyzną ze śnieżnobiałymi włosami. Jego twarz poznaczyły zmarszczki i bruzdy, a jasnoniebieskie oczy dokładnie lustrowały sylwetkę Armanda, aż ten się wzdrygnął. Przez myśl przemknęło mu pytanie, jak to możliwe, że ktoś w takim wieku mógł wykonywać tak ciężki zawód.
Starzec podparł się drżącymi dłońmi o klamkę i zmarszczył krzaczaste brwi. Usta miał lekko rozchylone, a włosy wyglądały, jakby przeżyły atak rozwścieczonych kur.
— To ja — odparł słabym, odrobinę bełkotliwym tonem, jak gdyby wypił co najmniej kilka butelek Eliksiru Słodkiego Snu wymieszanych z tutejszym piwem.
Armand wystąpił jedną nogą do przodu, chociaż stawał się coraz bardziej niepewny, czy rzeczywiście powinien tu przychodzić, skoro staruszek wyglądał, jakby miał zaraz upaść ze zmęczenia. 
— Potrzebuję, aby podkuł pan podkowy mojego konia — powiedział, bacznie obserwując drżącego mężczyznę.
Kowal skinął głową i w żółwim tempie podszedł do stolika, na którym miał porozrzucane różne narzędzia – wiele z nich Armand w ogóle nie rozpoznał. Nawet nie był pewien, czy chciał, zważywszy na to, że niektóre nie wyglądały, jak gdyby służyły nie tylko do podkuwania koni.
Ruszył za staruszkiem skrzypiącą podłogą, aż znaleźli się na zewnątrz, gdzie wiało jak przy huraganie. Właściwie nawet zanosiło się na burzę, ponieważ niebo spowiły ciemne chmury. Armand zmarszczył na ten widok brwi. Przecież jak tu przyjechał, słońce świeciło w najlepsze i nic nie zapowiadało ulewy.
Skierował wzrok na kowala. Powinien zapytać o nazwisko... Może akurat usłyszałby coś znajomego.
— Jak się nazywasz, panie? — spytał.
Mężczyzna wziął między nogi jedno kopyto konia i z zadziwiającą siłą wziął się do pracy.
— Edgar Crouch.
Armand zmarszczył brwi. Kiedyś słyszał to nazwisko, był pewien, że nawet niedawno. Tylko gdzie i od kogo? Może Wilhelm coś niegdyś napomknął?
— Crouch? Obiło mi się o uszy, ale nikogo takiego nie kojarzę... — Oparł się o drugą nogę, kowal zaś nie zaprzestał na ani sekundę swojej roboty. — Urodził się pan w Anglii?
Edgar mruknął coś pod nosem, co z jednej strony mogło być potwierdzeniem, a z drugiej zaprzeczeniem, więc Armand postanowił drążyć dalej. W końcu i tak nie miał nic lepszego do roboty.
— Ma pan tu jakichś innych członków rodziny?
— Jestem sam.
— Długo pan tu mieszka?
— Od kiedy pamiętam.
Armand skinął głową na te słowa. Mógł się spodziewać, że ktoś tak stary jak Crouch będzie siedział w tej zapyziałej wiosce przez całe życie.
Ale skąd kojarzył to nazwisko?
— Dobre miejsce, wszędzie blisko. Niedaleko widziałem potok... Niczego tu nie brakuje.
Niemal – brakowało bowiem świeżości i czystości, ale na tu już Armand nie miał wpływu. I tak nie zamierzał przyjeżdżać w te okolice zbyt często, więc jakaś podrzędna wioska mogła tu stać i się rozpadać.
— Do Stonehenge też niedaleko... — mruknął już bardziej do siebie, ale staruszek zdawał się zamrzeć na te słowa.
— Był pan w Stonehenge? — spytał Crouch, opuszczając nogę konia.
Armand spojrzał na Edgara.
— Wiele razy. — Splótł ręce za plecami i zakołysał się na piętach. — Jest ciekawym zjawiskiem badań.
Jasne oczy Edgara przewiercały Armanda na wylot. Malfoy napiął się wnet jak struna, jednak nie opuścił wzroku. Coś mu mówiło, że nie powinien – że zrobiłby źle, gdyby ugiął się pod naporem spojrzenia. Nawet nie mrugnął czy nie zmrużył oczu.
— Taaak, jest. Jakie badania pan prowadzi?
Malfoy wzruszył ramionami, aż mu coś strzyknęło.
— Właściwości kamieni — odparł, zatajając wkradający się na usta uśmieszek. — Nic ciekawego.
Do pokonania armii Harolda wystarczyła zaledwie mała część energii pulsującej w kamiennym kręgu. Armand zastanawiał się, co by było, gdyby wydobył całą magię i wlał ją w inny przedmiot, na przykład swoją różdżkę. Czy to czyniłoby go niepokonanym? Czy może magia by go zabiła od nadmiaru potęgi? Jeszcze nie wiedział, ale chciał się przekonać.
— Samo jednak zajmowanie się kamieniami bywa... magiczne. Wie pan, czuć, że jestem w Anglii, czuć tu coś mitycznego i niezbadanego. Chcę się dowiedzieć jak najwięcej, byleby zaspokoić swoją ciekawość. — Uśmiechnął się na końcu do kowala, na co ten prychnął i wrócił do konia.
— Tylko niech pan uważa. W każdej chwili te kamole mogą spaść panu na głowę.
Uśmiech przemienił się w pobłażliwy. Aż serce zalała mu litość do biednego staruszka, który spędził tyle czasu w wiosce, że stał się ślepy na otaczające go piękno.
— Jestem gotów poświęcić się w imię nauki.
Edgar rzucił mu spojrzenie z ukosa, ale prędko wrócił do konia.
— Ambicja jest pierwszym stopniem do piekła.
Armand przechylił na bok głowę ze zmrużonymi od szczerej uciechy oczami. Najwidoczniej niewiele dzieliło go od przysłowiowego piekła.
Czego się jednak nie robi dla nauki?
Po pewnym czasie Victoria była już gotowa, dzięki czemu mógł wrócić na działkę, by w pełni zająć się przygotowaniami do swoich badań. Po zapłaceniu kowalowi wsiadł na konia i ruszył wolno omszałą ścieżką do przyszłego domu. Odwrócił się jeszcze na chwilę, by znowu podziękować Edgarowi, ale wtem dostrzegł coś, co sprawiło, że zastygł w miejscu jak zaczarowany.
Przyrządy leciały w stronę domu, zaś sam Crouch manewrował jakby od niechcenia różdżką, najwidoczniej nie dostrzegając Malfoya. Czarodziej zdawał się teraz pełen sił, zupełnie niepodobny do starca, którym wcześniej był. Nie dygotał, nie garbił się i nie musiał podpierać się o najbliższą ścianę. Armand obserwował całe zejście z rozszerzonymi oczami i dziwnym mrowieniem w okolicach podbrzusza.
A jednak. Niektóre plotki okazują się prawdziwe. Armand z całą pewnością tego nie zapomni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz