2. Armand Malfoy – ambicja
1066 r.
Stonehenge było niezwykle ciekawym miejscem. W dzień nie wyróżniało
się kompletnie niczym, z kolei w nocy przez kamienie przepływała
magia, od której Armand dostawał dreszczy na całym ciele. Czysta
moc napełniała jego płuca, aż nie mógł oddychać. Nawet Wilhelm
przyznał, że czuł coś potężnego; coś, co wymykało się spod
kontroli.
Jednego wieczora stanęli oboje w środku kręgu. Wiatr smagał ich twarze, a chłód przedzierał się przez zbyt cienkie stroje. Chmury przesłoniły niebo. Żadne z nich jednak nie ośmieliło się narzekać.
Jednego wieczora stanęli oboje w środku kręgu. Wiatr smagał ich twarze, a chłód przedzierał się przez zbyt cienkie stroje. Chmury przesłoniły niebo. Żadne z nich jednak nie ośmieliło się narzekać.
Wszystko zaczęło się spokojnie; poczuli wibrowanie dochodzące z
ziemi jak podczas tętentu tysiąca koni przez polanę. Z czasem
jednak zrobiło się głośniej – usłyszeli dźwięk
przypominający zawalanie się głazów i szum liści, jakby zjawy
poruszały całymi drzewami, domagając się uwagi i hałasu. Armand
wdychał głęboko powietrze i pozwolił jasnym włosom przysłaniać
mu widok, który sam w sobie nie był niczym niezwykłym, ale to, co
ze sobą przynosił, sprawiało, iż pragnął śmiać się jak
szaleniec do końca swych dni.
— Czy to nie jest piękne? —
spytał w momencie, kiedy niebo rozświetliły różowawe błyski.
Uśmiech malował mu się na twarzy, a oczy błyszczały jak u kogoś,
kto właśnie stał na klifie i dostrzegał przed sobą miliony
możliwości. — Magia, prawdziwa magia! Wygramy, Wilhelmie! Z taką
siłą nic nas nie powstrzyma – ani burza, ani wichura, ani nawet
armia Harolda. Jesteśmy niezwyciężeni! Anglia już wkrótce będzie
nasza!
Wiatr nasilił się, poruszając gałęziami tak mocno,
że te niemal uleciały w powietrze. W uszach im szumiało. Rozległy
się grzmoty, a różowawe błyski skupiły się w miejscu, w którym
stali. Obydwoje zadzierali głowy tak wysoko, że powoli zaczynały
boleć ich karki. Było jednak warto, ponieważ nagle niebo błysnęło
i w jednej chwili kamienie wokół nich stanęły w błękitnym
ogniu.
Wilhelm rozdziawił buzię na ten widok, czując, jak całe jego
ciało sztywnieje, a nogi stają się jak z waty. Niebieski płomień
buchał z każdego głazu niemal jak w piekle. Drżenie ustało, ale
wiatr wciąż próbował urwać mu głowę. Podparł się o kamień
stojący za nim i brał głębokie wdechy, jakby dusił się albo
wykonywał niesamowicie ciężki manewr szablą. Nawet nie zauważył,
kiedy dłonie zaczęły mu drżeć.
— I jak to zamierza nam
pomóc wygrać? — Odwrócił głowę w stronę starego przyjaciela.
— Chyba nie zamierzasz użyć całej tej potęgi przeciwko armii
Harolda?
Armand uśmiechnął się doń, na co Wilhelm
zareagował wzdrygnięciem. Na twarzy jego kompana malowała się
czysta fascynacja i niezmierzone ilości ambicji, co już samo w
sobie sprawiało, że Wilhelmowi kręciło się w głowie. Nic jednak
nie mogło dorównać temu błysku w oku, dumnej postawie i
wykrzywionych ustach, które jasno wyrażały, iż pokonanie armii
Harolda będzie dziecinną igraszką. Wilhelm nie wątpił, że gdyby
to on znalazł się na miejscu Harolda, obróciłby się w jednej
sekundzie w pył.
Armand odwrócił się na powrót do
głazów. Dumny i wyprostowany obserwował dzieło czystej magii jak
sęp upatrujący swej ofiary.
— Nie doceniasz mnie, Wilhelmie — odpowiedział i zmrużył oczy.
— Nie doceniasz.
~*~
Miesiąc później Armand stanął na ziemiach podarowanych mu przez
Wilhelma. Swoją klacz przywiązał do drzewa, a sam podparł się po
bokach i z uwagą zaczął rozglądać się po terenie.
— I jak myślisz? — spytał Victorię.
Zarżała i stuknęła kopytami o podłoże, na co Armand się
uśmiechnął.
— Też tak sądzę. Wezwę kilku wieśniaków do pomocy. Może jak
się sprężymy, to zaczniemy badania już za kilka miesięcy.
Odwrócił się na powrót do pustej polany, która była zarośnięta
i dzika. Niecałą milę dalej znajdowała się wioska – a
przynajmniej tak słyszał od Wilhelma, kiedy widzieli się ostatni
raz. W głowie już formował mu się plan, co wybuduje na tym małym
skrawku ziemi, który od teraz na wieki będzie należał do jego
rodziny.
Najpierw jednak pragnął stworzyć to, o czym od dawna marzył; o
czym marzył od momentu, kiedy pierwszy raz postawił stopę na
Stonehenge.
— Cały świat usłyszy o Malfoyach — powiedział do siebie z
malutkim uśmiechem, a oczy mu zabłyszczały jak tamtej nocy, gdy z
Wilhelmem przypatrywali się największemu cudu na ziemi. — Cały
świat.
~*~
Przeprawa przez błotnistą drogę do wioski nie należała do
najprzyjemniejszych, jakie Armand przeżył. Biedna Victoria,
zmaltretowana po długiej podróży do nowych ziem, teraz wyglądała
jeszcze gorzej. Armand poklepał ją, gdy odprowadzał do stajni, od
której śmierdziało kupą i zepsutym jedzeniem.
— To tylko na chwilę — powiedział jej do ucha, a ona znowu
zarżała, jak gdyby była mocno urażona tym, iż musiała przebywać
w tak zaniedbanym miejscu. — Kilka minut i stąd jedziemy.
Victoria stuknęła kopytami i odwróciła się od Armanda, na co ten
wykrzywił usta w brzydkim uśmiechu.
Karczma, o dziwo, była w lepszym stanie od stajni. W środku
pachniało ziołami i palonym drewnem, a grupka starszych mężczyzn
wygrywała wesołą melodię, do której tańczyli zarówno dzieci,
jak i dorośli. Wszyscy śmiali się i klaskali, aż Armand chciał
do nich dołączyć. Pewna kobieta nawet zaczęła się do niego
zbliżać z szerokim uśmiechem na twarzy, ale wtem porwał go tłum
i z tego do tego wylądował przy ladzie.
Duże beczułki pełne piwa stały przyparte do ściany. W kamiennym
kominku palił się ogień, z czego Armand widział wypalany chleb i
pieczonego kurczaka, który z tej odległości wyglądał naprawdę
soczyście. Duchota pomieszczenia powoli dawała mu się we znaki.
— Coś dla pana? — spytała pulchna barmanka, która polerowała
brudną szmatą jeszcze brudniejsze naczynie.
Armand skrzywił się i pokręcił głową. Usiadł niepewnie na
drewnianym stołku oraz podparł się rękami o ladę. Była oblana
piwem i czymś, czego nie potrafił zidentyfikować, ale kleiło się
do palców i pozostawiało po sobie obrzydliwe wrażenie, jakby
zanurzyło się ręce w miodzie. Armanda przeszył dreszcz na samo
porównanie.
— Czy jest w tej wiosce jakiś kowal?
Barmanka strzeliła nań spojrzeniem. Prosiakowata twarz, na którą
nie potrafił przestać spoglądać (bo była tak parszywa),
przybrała ciemniejszy kolor, niemal równy krzyżykowi powieszonemu
na ścianie.
— Pan tu nowy? — Barmanka przechyliła na bok głowę, a kąciki
ust Armanda powędrowały jeszcze niżej tak, że niemal wyglądał
jak ci wszyscy mnisi, kiedy napomykał coś o czarnej magii. — Aaa!
Pan tu nowy, pan nic nie wie! Mieszka?
— Merlinowi dzięki nie — mruknął, lecz już głośniej dodał:
— To mogę znaleźć gdzieś tu kowala?
— Już wiem, już wiem! Pan to ten Francuz, Francuz, który mieszka
niedaleko! Pan ponoć bardzo mężny, bardzo dostojny pan! Jak
zdrowie?
— Im dłużej tu przebywam, tym gorsze.
Zaśmiała się i, ku zgorszeniu Armanda, chrumknęła. Piersi jej
zafalowały, a tłuszcz z brzucha zdawał się przelewać na boki.
Miał coraz większą ochotę, by najzwyczajniej w świecie wyjść z
tej karczmy i o własnych siłach poszukać kowala choćby i kilka
mil stąd.
— Pan nie wie, co to wieś, pan na dworze pewnie urodzony! —
Rzuciła ścierkę na ladę i oparła się łokciami, aż piersi
znalazły się tuż przed oczami Armanda. — Pan pewnie bogaty,
harował pewnie nigdy! Na wsi trzeba pracować! Praca, praca, praca!
— Właśnie do pracy przyszedłem. — Przejechał dłonią po
ustach, starając się nie zerkać w dół. — Ale muszę znaleźć...
— Kowala! W tej wiosce mamy dobrego kowala, starszego, pan go nie
przeoczy. Dziwny jakiś, taki samotny, ale dobry w swoim fachu!
Plotki mówią... — Nachyliła się do ucha Armanda i wyszeptała
doń: — Plotki mówią, że on magiczny jest! Że to
czarnoksiężnik, ale samotny i zagubiony. Wygląda niegroźnie, ale
skoro czarnoksiężnik... — Oddaliła się, dzięki czemu Armand
mógł w końcu wziąć głębszy oddech. — Ale nigdy nikogo nie
zawiódł! Dobry w swym fachu, a to tylko plotki! Plotkom nie ufam, o
nie, nie, nie! Gdybym ufała, tobym oszalała! Pan wierzy plotkom?
Armand skinął ledwo zauważalnie głową. W tle usłyszał, że
muzyka się zmieniła, a po parkiecie rozległ się na nowo stukot
butów, który swym rytmem, o dziwo, uspokoił Malfoya. Rozsiadł się
wygodniej.
— Każda plotka ma w sobie ziarnko prawdy — stwierdził, kiwając
głową na potwierdzenie swych słów. — Poza tym plotki często
bywają pożyteczne.
— Pożyteczne-zbyteczne, ot, co! — Wzięła się pod boki, przez
co wyglądała teraz jak strażniczka ogromnej wieży. — Pan
pójdzie teraz do tego kowala i porozmawia z nim! Na własnej skórze
przekona się, czy plotki są prawdziwe, czy nie.
Chwyciła ścierkę i zaczęła nią energicznie przecierać blat.
Malfoy podziękował sobie w duchu, że koniec końców nie
zdecydował się na nic do picia, ponieważ nie wątpił, że jak nic
dopadłaby go potworna mugolska choroba.
~*~
— Halo? Dzień dobry, powiedziano mi, że mogę tu zastać
kowala... To pan?
Stara chatka na obrzeżach wioski była otoczona przez wysokie drzewa
i trawę sięgającą kostek, co sprawiło, że Armand zastanowił
się, czy pomoc kowala rzeczywiście była mu natychmiastowo
potrzebna.
Zza skrzypiących drzwi wyszedł stary mężczyzną ze śnieżnobiałymi
włosami. Jego twarz poznaczyły zmarszczki i bruzdy, a
jasnoniebieskie oczy dokładnie lustrowały sylwetkę Armanda, aż
ten się wzdrygnął. Przez myśl przemknęło mu pytanie, jak to
możliwe, że ktoś w takim wieku mógł wykonywać tak ciężki
zawód.
Starzec podparł się drżącymi dłońmi o klamkę i zmarszczył
krzaczaste brwi. Usta miał lekko rozchylone, a włosy wyglądały,
jakby przeżyły atak rozwścieczonych kur.
— To ja — odparł słabym, odrobinę bełkotliwym tonem, jak
gdyby wypił co najmniej kilka butelek Eliksiru Słodkiego Snu
wymieszanych z tutejszym piwem.
Armand wystąpił jedną nogą do przodu, chociaż stawał się coraz
bardziej niepewny, czy rzeczywiście powinien tu przychodzić, skoro
staruszek wyglądał, jakby miał zaraz upaść ze zmęczenia.
— Potrzebuję, aby podkuł pan podkowy mojego konia — powiedział,
bacznie obserwując drżącego mężczyznę.
Kowal skinął głową i w żółwim tempie podszedł do stolika, na
którym miał porozrzucane różne narzędzia – wiele z nich Armand
w ogóle nie rozpoznał. Nawet nie był pewien, czy chciał,
zważywszy na to, że niektóre nie wyglądały, jak gdyby służyły
nie tylko do podkuwania koni.
Ruszył za staruszkiem skrzypiącą podłogą, aż znaleźli się na
zewnątrz, gdzie wiało jak przy huraganie. Właściwie nawet
zanosiło się na burzę, ponieważ niebo spowiły ciemne chmury.
Armand zmarszczył na ten widok brwi. Przecież jak tu przyjechał,
słońce świeciło w najlepsze i nic nie zapowiadało ulewy.
Skierował wzrok na kowala. Powinien zapytać o nazwisko... Może
akurat usłyszałby coś znajomego.
— Jak się nazywasz, panie? — spytał.
Mężczyzna wziął między nogi jedno kopyto konia i z zadziwiającą
siłą wziął się do pracy.
— Edgar Crouch.
Armand zmarszczył brwi. Kiedyś słyszał to nazwisko, był pewien,
że nawet niedawno. Tylko gdzie i od kogo? Może Wilhelm coś niegdyś
napomknął?
— Crouch? Obiło mi się o uszy, ale nikogo takiego nie kojarzę...
— Oparł się o drugą nogę, kowal zaś nie zaprzestał na ani
sekundę swojej roboty. — Urodził się pan w Anglii?
Edgar mruknął coś pod nosem, co z jednej strony mogło być
potwierdzeniem, a z drugiej zaprzeczeniem, więc Armand postanowił
drążyć dalej. W końcu i tak nie miał nic lepszego do roboty.
— Ma pan tu jakichś innych członków rodziny?
— Jestem sam.
— Długo pan tu mieszka?
— Od kiedy pamiętam.
Armand skinął głową na te słowa. Mógł się spodziewać, że
ktoś tak stary jak Crouch będzie siedział w tej zapyziałej wiosce
przez całe życie.
Ale skąd kojarzył to nazwisko?
— Dobre miejsce, wszędzie blisko. Niedaleko widziałem potok...
Niczego tu nie brakuje.
Niemal – brakowało bowiem świeżości i czystości, ale na tu już
Armand nie miał wpływu. I tak nie zamierzał przyjeżdżać w te
okolice zbyt często, więc jakaś podrzędna wioska mogła tu stać
i się rozpadać.
— Do Stonehenge też niedaleko... — mruknął już bardziej do
siebie, ale staruszek zdawał się zamrzeć na te słowa.
— Był pan w Stonehenge? — spytał Crouch, opuszczając nogę
konia.
Armand spojrzał na Edgara.
— Wiele razy. — Splótł ręce za plecami i zakołysał się na
piętach. — Jest ciekawym zjawiskiem badań.
Jasne oczy Edgara przewiercały Armanda na wylot. Malfoy napiął się
wnet jak struna, jednak nie opuścił wzroku. Coś mu mówiło, że
nie powinien – że zrobiłby źle, gdyby ugiął się pod naporem
spojrzenia. Nawet nie mrugnął czy nie zmrużył oczu.
— Taaak, jest. Jakie badania pan prowadzi?
Malfoy wzruszył ramionami, aż mu coś strzyknęło.
— Właściwości kamieni — odparł, zatajając wkradający się
na usta uśmieszek. — Nic ciekawego.
Do pokonania armii Harolda wystarczyła zaledwie mała część
energii pulsującej w kamiennym kręgu. Armand zastanawiał się, co
by było, gdyby wydobył całą magię i wlał ją w inny przedmiot,
na przykład swoją różdżkę. Czy to czyniłoby go niepokonanym?
Czy może magia by go zabiła od nadmiaru potęgi? Jeszcze nie
wiedział, ale chciał się przekonać.
— Samo jednak zajmowanie się kamieniami bywa... magiczne. Wie pan,
czuć, że jestem w Anglii, czuć tu coś mitycznego i niezbadanego.
Chcę się dowiedzieć jak najwięcej, byleby zaspokoić swoją
ciekawość. — Uśmiechnął się na końcu do kowala, na co ten
prychnął i wrócił do konia.
— Tylko niech pan uważa. W każdej chwili te kamole mogą spaść
panu na głowę.
Uśmiech przemienił się w pobłażliwy. Aż serce zalała mu litość
do biednego staruszka, który spędził tyle czasu w wiosce, że stał
się ślepy na otaczające go piękno.
— Jestem gotów poświęcić się w imię nauki.
Edgar rzucił mu spojrzenie z ukosa, ale prędko wrócił do konia.
— Ambicja jest pierwszym stopniem do piekła.
Armand przechylił na bok głowę ze zmrużonymi od szczerej uciechy
oczami. Najwidoczniej niewiele dzieliło go od przysłowiowego
piekła.
Czego się jednak nie robi dla nauki?
Po pewnym czasie Victoria była już gotowa, dzięki czemu mógł
wrócić na działkę, by w pełni zająć się przygotowaniami do
swoich badań. Po zapłaceniu kowalowi wsiadł na konia i ruszył
wolno omszałą ścieżką do przyszłego domu. Odwrócił się
jeszcze na chwilę, by znowu podziękować Edgarowi, ale wtem
dostrzegł coś, co sprawiło, że zastygł w miejscu jak
zaczarowany.
Przyrządy leciały w stronę domu, zaś sam Crouch manewrował jakby
od niechcenia różdżką, najwidoczniej nie dostrzegając Malfoya.
Czarodziej zdawał się teraz pełen sił, zupełnie niepodobny do
starca, którym wcześniej był. Nie dygotał, nie garbił się i nie
musiał podpierać się o najbliższą ścianę. Armand obserwował
całe zejście z rozszerzonymi oczami i dziwnym mrowieniem w
okolicach podbrzusza.
A jednak. Niektóre plotki okazują się prawdziwe. Armand z całą
pewnością tego nie zapomni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz