niedziela, 14 marca 2021

8. Ofelia Malfoy

edytuj post! + 1 komentarz:

 5. Ofelia Malfoy – duma


Ta historia nie ma dobrego zakończenia. Jeśli ktokolwiek jeszcze liczył na “żyli długo i szczęśliwie”, prawdopodobnie wcześniej nie uważał albo zdecydował się trwać w niezłomnej wierze, że los odwróci się na korzyść głównych bohaterów. Cóż, jako autor nie zdziałam zbyt wiele w kwestii waszej naiwności; moją rolą jest przedstawić świat takim, jaki jest, a żadne usprawiedliwianie, iż tworzę zbiór baśni dla dzieci, nie odwiedzie mnie od ukazania brutalnej rzeczywistości. Jeśli masz słabe nerwy lub tendencje do popadania w głęboki smutek, nie radzę czytać poniższego tekstu – oszczędzisz zdrowie zarówno swoje, jak i moje. Jeśli zaś dostrzegasz u siebie zalążki masochizmu, proszę bardzo. Wiedz jednak, że szczęście nie istnieje, a otaczają nas pustka, żal i szaleństwo.

“Cantate vitae canticum

Sine dolore actae”*


18XX r.

Hotel Fantom

Most Londyński 333

W̶s̶t̶ę̶p̶ ̶w̶z̶b̶r̶o̶n̶i̶o̶n̶y̶ ̶–̶ ̶u̶w̶a̶ż̶a̶j̶ ̶n̶a̶ ̶d̶z̶i̶w̶o̶l̶o̶n̶g̶ó̶w̶!̶

I tu właściwie rozpoczynała się historia Ambrose’a – w tym zawszonym hotelu za pół funta, późnym, mglistym wieczorem, z niczym więcej pod rękami niż z dwiema walizkami i śpiącym kotem na ramieniu. Czarująco.

Hotel Fantom, o nazwie zaskakująco dobrze oddającej stan rzeczy, mieścił się praktycznie pośrodku Mostu Londyńskiego i wyróżniał się najbardziej pochyłą budowlą, jaką kiedykolwiek widziała Anglia. Ambrose wpierw musiał przetrzeć oczy i jeszcze raz spojrzeć na wyświechtany świstek papieru, żeby upewnić się, że trafił pod odpowiedni adres, ale niestety, stwierdził z westchnieniem i resztkami uciekającej woli życia, pomyłka nie wchodziła w grę. Ten samozwańczy hotel stał w miejscu, w którym obiecano Ambrose’owi złote żyrandole, perskie dywany i łososia codziennie na kolację, oferując w zamian ścisk, niestabilność i ogólne wrażenie ducha dawnej świetności.

Fantom znajdował się między upadającym szynkiem, obok którego sypiali obdarci bezdomni, a jednopiętrowym sklepikiem o równie wdzięcznej co hotel nazwie “London’s Nightmare”. Bar zasługiwał na najmniejszą uwagę, ale z jakichś przyczyn przyciągał do siebie nawet ludzi z wysokich sfer, co samo w sobie nie powinno się zdarzyć przez nazwę “Szynk Ironii i Niezgody”. Ambrose nie raz i nie dwa zastanawiał się, co Londyńczycy mieli w głowie, że decydowali się opatrzyć swoim imieniem takie lokale i z pełną dumą przychodzić do nich codziennie do pracy. Zapewne miało to związek z tym, że zarówno właściciel szynku, jak i właścicielka sklepu rzadko kiedy opuszczali swoje cztery ściany, zyskując przy tym opinie tajemniczych i niepokojących. Bar otwierał się o dziesiątej, kiedy obok niego zapalono lampy i ze środka zaczynały dochodzić zapachy smażonej wołowiny i piwa. Sklep zaś działał w standardowych godzinach, spraszając do siebie niewiele osób, a nawet jeśli, to i równie dziwnych, co sprzedawcy. Antyki nie były chodliwym towarem na moście, ale z pewnością najdroższym i najpiękniejszym do oglądania przez witrynę.

Ambrose rozejrzał się więc, wdychając z pewnym utęsknieniem londyńskie powietrze – i natychmiast zatykając nos, bo jednak końskie łajno i ludzkie szczyny potrafiły powalić jednym wdechem. Na wsi rzadko doznawał takich zapachów i, czego by tu nie mówić, nie tęsknił za nimi. Wolał wdychać świeżo skoszoną trawę, deszcz i palone drewno zamiast zgnilizny wyrzucanych na ulicę i do rzeki obierków z ziemniaków, smrodu zepsutych kanalizacji oraz zanieczyszczeń unoszących się nad miastem jak chmura.

— No to co, Una? — spytał niby pokrzepiająco, ale z nutką pewnego załamania w głosie. — Nie będzie tak źle, co?

Kotka jedynie machnęła ogonem, nawet się nie siląc na otwarcie oczu. Prawdopodobnie próbowała sobie oszczędzić widoku porażki i Ambrose całkowicie ją za to rozumiał.

Hotel Fantom rzeczywiście kiedyś mógł uchodzić za luksusowy, z zewnątrz bowiem nie wyglądał gorzej aniżeli bar obok. W kątach okien czaiła się zielonkawa pleśń, a zza nich dochodziło ciepłe, żółtawe światło, zapewne z kilku pozłacanych kandelabrów, które Ambrose dostrzegł. Wysoki na pięć pięter budynek niebezpiecznie przechylał się w stronę sklepiku, wyglądając, jakby miał się zaraz zawalić, a przynajmniej zabić przypadkowego przechodnia przez obluzowane dachówki. Krople z rury z boku skapywały na głowę jakiegoś mężczyzny i Ambrose zastanowił się, jakim cudem on jeszcze nie oszalał i nie spróbował się odsunąć. Jego takie miarowe „kap, kap” doprowadziłoby do szału.

Z boku dostrzegł też dziwne wgniecenie, jak gdyby ktoś mocno przywalił młotem, aż ściana się ukruszyła. Ktoś próbował ją zatuszować deskami, ale i one zawilgły i się wygięły. Co ciekawe, zapewne musiały tutaj leżeć od dłuższego czasu, co oznaczało, że nikt nie pokusił się nawet o zabranie ich, co samo w sobie było faktem godnym podziwu, bo żadna osoba nie przepuściłaby okazji na darmowy łup, nieważne jak głupi i bezsensowny.

Na szyldzie ktoś ładnie wyżłobił adres i nazwę hotelu, a jakiś dowcipniś niewprawioną ręką próbował dorzucić swoje trzy grosze, w dodatku z błędem. Ambrose naprawdę zrobił rachunek sumienia i zamyślił się, czy rzeczywiście chce nocować w takim miejscu, szczególnie że doniczka ze zwiędłymi kwiatami mogła lada dzień spaść z balkonu i go zabić. Kto ją tam położył – nie wiedział, ale zakładał, że kolejny dowcipniś, taki z morderczymi myślami.

Ambrose nie wiedział, czym go Bóg pokarał, że zesłał go akurat do Hotelu Fantom.

— Mam nadzieję, że przyjmują zwierzęta — powiedział, głaszcząc Unę po główce. — Jeśli nie, śpisz na zewnątrz.

Una zignorowała go ostentacyjnie, wciąż beztrosko machając ogonem.

Wziął walizki pod ręce, co byłoby na pewno łatwiejsze, gdyby nie ich waga i kocur na ramieniu, ale nie zanosiło się na to, by jakikolwiek portier otworzył mu drzwi oraz pomógł z bagażami. Ostatni raz rzucił okiem na most (albo raczej to, co widział, bo mgła zdecydowanie zasłaniała mu pole widzenia) i na bezdomnego obok. Przez chwilę miał głupią ochotę owinąć go kocem, którego właściwie nie wziął ze swojego domu na wsi, ale szybko odgonił tą myśl i patrząc pod nogi, by się nie potknąć, ruszył w stronę hotelu.

Naraz się jednak zatrzymał.

— Załoga Hotelu Fantom pragnie serdecznie pana powitać!

Przed nim stała drobna dziewczynka niesięgająca mu nawet ramienia. Zasalutowała i przybrała iście żołnierską pozę; nogi złączyła, uniosła podbródek, a wzrok utkwiła gdzieś w oddali. Wyglądała, jakby wybierała się w misję.

— Em… Dobry wieczór? — Nie chciał zabrzmieć tak niepewnie, ale kiedy tylko spojrzał na blondynkę, nie wiedział, jak się zachować.

Właściwie pojawiła się znikąd, jak gdyby wyrosła spod ziemi. Jak jeszcze przed chwilą Ambrose zastanawiał się nad swoimi wyborami życiowymi w obliczu hotelu, tak nagle musiał się skonfrontować z kimś znacznie młodszym i równie bladym co duch. Nawet nie wiedział, czy dziewczynka miała trzynaście lat. Wyglądała tak drobno, jakby wiatr miał ją zaraz zdmuchnąć.

— Od dzisiaj zapewnimy panu komfortowy wypoczynek w naszych skromnych progach! Dołożymy wszelkich starań, aby pobyt w naszym hotelu był udany!

Rozejrzał się na boki, czy nikt ich nie podsłuchiwał. Oprócz tego jednego bezdomnego i muszek latających wokół latarni, nie dostrzegł nikogo. Mgła tak się zagęściła, że ledwo cokolwiek widział dwa domy dalej i jedynie stukot kopyt oraz trzask rozbijającej się szklaneczki z baru obok świadczyły o tym, że ktokolwiek jeszcze przebywał na moście.

— Mmm… dziękuję?

— Pomóc panu z walizkami?

Zamrugał i znowu się rozejrzał. Wciąż żadnych przechodniów. Ambrose’owi zrobiłoby się lżej na duszy, gdyby jakikolwiek wypadł z mgły jak bezgłowy jeździec, nawet jeśli oznaczałoby to zawał serca i nerwowe tłumaczenie się, dlaczego rozmawia z małą dziewczynką pod latarnią o dziesiątej w nocy.

— A czy nie powinien tego zrobić portier? — spytał więc, licząc, że może akurat jakiś inny pracownik hotelu czai się w środku, w cieple i wygodzie.

Dziewczynka spojrzała na niego dziwnie, jak gdyby przebijając go wzrokiem. Ambrose wzdrygnął się na ten widok i już wiedział, że zadał głupie pytanie.

— Stracił głowę przy dzisiejszej korespondencji. To ja go zastępuję.

Przytaknął, udając, że w pełni rozumie, o czym mowa, i spojrzał na drzwi hotelu. Z tej perspektywy wyglądały nieco mniej jak wejście do obronnego zamku, a trochę bardziej jak nieudany zabieg architektoniczny kogoś lubującego się w masywności i pretensjonalności.

Nie wiedząc, co powiedzieć i zupełnie zapominając, że powinien wejść do środka i się zameldować, jak zrobiłby każdy normalny zmęczony podróżą gość, zażartował:

— Ta… ta zdeformowana twarz ma jakoś odstraszać potencjalnych złodziei? 

Wskazał na coś, co przypominało głowę ducha, a co miało wyrzeźbione puste oczodoły i usta otwarte jak do piskliwego krzyku. Oryginalne podejście do wyżłabiania drzwi, musiał przyznać, jak w zamkach zamieszkiwanych przez książęta, tylko takich wypaczonych i kalekich. Ktoś z niestandardowymi gustami mógłby uznać tego rodzaju dekorowanie za ładne i ciekawe, wręcz za wspaniałe dzieło, na które powinno się zwrócić większą uwagę, ale Ambrose nie potrafił dostrzec w nim piękna. Maska zdawała się falować na wietrze; jej tłuste policzki poruszały się, jakby coś przeżuwała, a oczodoły, z zaskakującym podkreśleniem szczegółów, zdawały się zaglądać prosto w duszę.

— Edward czasami z nią rozmawia. — Dziewczynka przekrzywiła głowę i chwyciła się za podbródek dwoma palcami na pozę myśliciela. — Nigdy się nie przysłuchiwałam, ale często zachęca naszych gości do zostania tutaj na dłużej. Do dołączenia do załogi.

Cokolwiek to znaczyło, Ambrose miał już dość słuchania. Gromki śmiech rozległ się na drugim piętrze sklepiku. Z niego wciąż paliło się słabe światło, a firanki poruszały się delikatnie, niby trącane wiatrem, mimo że okna były szczelnie zamknięte. W dole szumiała Tamiza, obijająca się o ostre brzegi, a w hotelu ktoś właśnie przechodził piątym piętrem, ponieważ Ambrose widział ciemną sylwetkę w żółtym blasku. W szynku zaś ktoś się prawdopodobnie bił, bo mężczyźni pijackim tonem dopingowali i krzyczeli imiona swych faworytów.

Ambrose’owi opadły ramiona. Una podniosła łepek i spojrzała na niego z czymś w rodzaju troski.

— Przepraszam, że pana tak zatrzymałam. Jest pan pewnie zmęczony po długiej podróży — ja bym była. Kiedyś wyjechałam z rodzicami do Walii. Jechaliśmy tak długo… zdaje się, że co najmniej dziewięć godzin, jak nie więcej. Po drodze musieliśmy się zatrzymać w kilku wioskach i… przepraszam, znowu to robię! — Zatkała sobie usta dłonią i natychmiast się ukłoniła, a czepek niemalże spadł jej z głowy. — Tędy, zapraszam! William pana obsłuży!

Una otarła się o niego główką i owinęła ogon wokół jego szyi. Uśmiechnął się więc blado; wizja ciepłego łóżka wydała się nagle niezwykle zachęcająca.

— Dziękuję. — Kiwnął portierce głową i kiedy otworzyła przed nim drzwi, wstąpiła w niego nowa energia.

Witamy w Hotelu Fantom! Dołożymy wszelkich starań, by pobyt w naszym hotelu spełnił wszystkie wymagania!”

~*~

William, recepcjonista, stał za wysoką ladą, jego sylwetka rzucała cień na klucznicę za nim. Ambrose zauważył, że w tym momencie niewiele osób przebywało w hotelu; brakowało zaledwie trzech kluczy, reszta, złotem zdobiona, zbierała kurz. 

Recepcjonista wpierw go nie dojrzał. Stał pochylony nad plikiem kartek, na które skapywał wosk ze świecy, oraz marszczył brwi, jakby rozwiązywał kolejną sprawę morderstw Kuby Rozpruwacza. Dzwonek nad drzwiami również nie wybudził go z transu i dopiero kiedy dziewczynka odchrząknęła, gwałtownie uniósł głowę. Wbił w Ambrose’a wzrok, po czym popatrzył ze zmarszczonymi brwiami na blondynkę.

— Mamy gościa — oznajmiła, chowając ręce za plecami i przechylając głowę.

Ambrose odwrócił się i zapatrzył w obraz Mostu Londyńskiego. Rozbiegane oczy recepcjonisty sprawiały, że kurczył się w środku, jak gdyby żyła w nim istota, potwór, pragnący zatrzymać na chwilę spojrzenie Williama – nawet i na sekundę. Napiął ramiona i konsekwentnie nie spojrzał w stronę lady, chociaż pokusa była silna. To właśnie najokropniejsze rzeczy, takie, które wywoływały gęsią skórkę na sam widok, hipnotyzowały i zauroczały najbardziej. A Ambrose, niestety, miał słabość do okropieństw natury.

— O tej godzinie…? Przecież jest jeszcze ranek…

— Jest dziesiąta w nocy — odparła gładko dziewczynka, niemal troskliwie.

Ambrose ze zdziwieniem dostrzegł, że obrazy na wszystkich ścianach przedstawiały Most Londyński. Niektóre z nich były zaledwie szkicami, lekko zarysowanymi przez ołówki, do tego stopnia, że gdyby nie napisy pod spodem, nikt by nie zgadł, że o niego chodzi. Inne z kolei zostały namalowane farbami albo akwarelami, w różnych stylach; realistycznie, kropkami, liniami, plamami. Monotematycznie, ale zapierająco dech w piersiach. Naliczył się trzydziestu trzech takich obrazów, każde z nich z innej perspektywy: od góry, od dołu, na ukos, po prawej i po lewej.

— Och. — William wyprostował się i powiedział głośniej: — Witamy w Hotelu Fantom! Już… już wieczór! Pewnie pan długo jechał!

Ambrose oderwał wzrok od obrazów i spojrzał na Williama. Ten wciąż jednak zdawał się nader nerwowy. Wiercił się i potrząsał głową, jak gdyby chciał coś z niej strzepnąć. Ambrose więc znowu skupił się na punkcie naprzeciwko – na bladoczerwonej ścianie i na zdobionych kinkietach.

— Dość długo — odchrząknął i wsadził rękę do kieszeni, kołysząc się na palcach. Ciasnota recepcji w jakiś sposób działała na niego uspokajająco, jak gdyby zapewniała poczucie bezpieczeństwa, ale niezręczność sytuacji wyprowadzała go z równowagi. — Chciałbym zarezerwować pokój na… właściwie nie wiem, jak długo. To zależy od moich pracodawców. — Spuścił wzrok na podłogę, zawstydzony własną niewiedzą.

— Ach, więc przyjechał pan w sprawach biznesowych! To… to ciekawe. Wiele takich osób przewinęło się przez nasz…. hotel.

Ambrose odwrócił głowę w bok, tym razem na drewnianą posadzkę i dywan ze wzorami. Zdawał się wyświechtany, jak gdyby nikt go od kilku lat nie wymieniał i co najmniej od roku nie prał, ale nie na tym Ambrose się skupił.

— Chciałby pan zamieszkać na czwartym piętrze? Stamtąd będzie miał pan idealny widok na most, Londyn oraz Tamizę! Szczególnie wieczorem jest to iście czarujący widok. Taki… tajemniczy. W świetle latarni można dostać wspaniałego natchnienia na kolejną powieść kryminalną!

Ambrose’owi przypomniały się wszystkie noce spędzone na poddaszu, z wiatrem wyjącym mu do ucha i przebijającym się przez pościel z pierza, z jednym oknem, przez które wpadało mu światło księżyca i z lampą naftową, świecącą póki nie nastał dzień.

— Tak, chyba będzie dobrze… — zgodził się, zawieszając na końcu głos. Czwarte piętro to wciąż nie poddasze, na szczęście.

— Mogę poprosić o imię i nazwisko? — Recepcjonista znów się pochylił, tym razem wyciągając zza lady grubą, skórzaną księgę, która wyglądała, jakby ktoś ją oblał herbatą. Chwycił pióro w rękę i stał, przygotowany do pisania.

— Ambrose Goyle.

Ręka recepcjonisty zamarła na chwilę. Uniósł głowę, a jego oczy w końcu skupiły się na jednym punkcie. Ambrose przestąpił z nogi na nogę, niemal wyczuwając, jak atmosfera wokół niego się zagęściła.

— Może pan powtórzyć? Nie dosłyszałem — spytał William, a jego głowa znowu zaczęła nerwowo podrygiwać.

— Em… Ambrose Goyle — wyartykułował, a recepcjonista z ociąganiem zaczął pisać. — Castle Combe, Wiltshire.

Przez chwilę Ambrose słyszał jedynie skrobanie pióra o papier i tykanie zegara. Zatonął w tym czasie w ciszy tego miejsca. Wcześniej tego nie zauważył, ale do środka nie dochodziły żadne odgłosy z zewnątrz, zupełnie jak gdyby otaczała ich gruba, niewidzialna osłona. Nawet w recepcji, która gabarytowo w sumie również nie należała do największych, jakie w życiu widział, a wręcz do klaustrofobicznych jak na hotel, oddechy i szmer ubrań ginęły w próżni. Z jednej strony to dobrze; spokój sprzyjał inspiracji i skupieniu. Z drugiej jednak serce zaczynało kołatać w piersi, a umysł obracać się wokół wszystkich niezgodności, wokół tej martwoty otoczenia w oczekiwaniu na coś niespodziewanego.

— Płaci pan przy wyjeździe?

Ambrose oderwał wzrok od stolików zaraz przy oknie i spojrzał na recepcjonistę. Ten wydawał się nagle spięty; co chwilę mrugał i zaciskał usta w cienką linię, jak gdyby wbijał w nie zęby i próbował przy tym zadać sobie jak największy ból.

— Tak — odpowiedział, a kiedy William zmarszczył brwi w ponurym wyrazie, zastanowił się, czy czymś go nie uraził, skoro tak zareagował.

Przy tym wszystkim portierka najmniej przejmowała się otaczającą ją rzeczywistością: bawiła się złotą zawieszką przy piersi i co chwilę poprawiała włosy uciekające jej z wysoko upiętego koka, na który nałożyła idealnie zgrywającą się z otoczeniem czapeczkę w kolorze krwistoczerwonym. Nuciła coś cicho pod nosem, bardziej pojedyncze dźwięki niż całą melodię, więc za każdym razem, kiedy Ambrose ją słyszał, zerkał na nią i sprawdzał, czy wszystko w porządku.

— Czy mamy oczekiwać przyjazdu również pana… pracodawców?

— Praco… ach, nie, nie, nie! — Uśmiechnął się nerwowo, a Una zmrużyła oczy. — Nie, oni raczej się tu nie zjawią. Mają ważne rzeczy do zrobienia w Londynie. Właściwie widzę się z nimi tylko jutro, później zostaję całkowicie sam.

Rozłożył ręce w bezradnym geście, a po chwili prędko włożył je do kieszeni, bo William zaczął się w nie wpatrywać. Portierka tym razem przyglądała się złotym guzikom przy mankietach.

— A cóż to za zlecenie, które wymaga tyle czasu na ukończenie go?

Przez zainteresowanie Williama przebijał się grobowy ton, zupełnie niszcząc wrażenie człowieka dziwnego, ale w gruncie rzeczy miłego. Teraz pozostało jedynie „dziwnego”.

Ambrose przełknął ślinę i zastanowił się, czy powinien w ogóle odpowiadać szczerze na to pytanie. Dopiero co przyjechał, nie powinien się tak od razu dzielić swoim życiem z nieznajomymi, ale…

— Jestem malarzem. Portrecistą, dokładniej. Mam kogoś namalować.

Tyle mógł powiedzieć, nie zdradzając zbyt wielu szczegółów. Dopóki nie skończy obrazu, nie powinien rozpowiadać wszem wobec i każdemu z osobna, kogo miał za zadanie sportretować. On sam jeszcze nie znał szczegółów, jedynie mętne pojęcie o państwu Malfoy i ich prośbie. Prawdę mówiąc, ostatnie dni spędził jak w delirium, pakując się i dbając jedynie o podstawowe potrzeby fizjologiczne, a wszelkie górnolotne przemyślenia znikły jak za mgłą podekscytowania i rozpłynęły się w eterze, pozostawiając po sobie słodkie wspomnienie nadziei i marzeń.

William uniósł brwi, a portierka przestała się bawić guzikami. Teraz oboje patrzyli nań z błyszczącymi oczami, na twarz dziewczynki zaś wypłynął jakiś dziwny uśmieszek; delikatny, niby rozmarzony, ale z dziwnym przekąsem w kącikach. 

Ambrose naprawdę powinien przestać się przejmować wszelkimi małymi gestami ze strony tej dziwnej dwójki, bo w końcu to on był tu gościem, którego musieli szybko obsłużyć i wysłać do pokoju bez zbędnego zatrzymywania na pogawędki. Zmęczył się długą podróżą i jedyne o czym marzył, to o długiej kąpieli i spokojnym śnie przed jutrzejszym ważnym dniem, a zamiast tego odpowiadał na pytania ludzi, których nie znał i znać nie potrzebował. Wzmocnił uchwyt na walizkach na równi z Uną, która wbiła mu pazury w ramię.

— Malarz, artysta… — Zastanowił się William, a na jego szczurzej twarzy wystąpiło coś w rodzaju namysłu. Ambrose’owi ciężko było stwierdzić, bo to wyglądało bardziej jak cień podszyty zadumą. — Pewnie to ktoś ważny?

Ambrose już zupełnie nie miał sił na dalsze pytania, więc odpowiedział wprost:

— Tak. Czy dostanę klucz do pokoju? Chciałbym się już położyć.

Recepcjonista wyrwał się ze swojego dziwnego stanu i sięgnął za siebie. Wyciągnął się jak szczupak i chwycił zgrabnie w dwa palce złoty klucz z zawieszką o numerze 427 oraz podał go Ambrose’owi, nie patrząc mu w oczy. Z Ambrose’a zeszło powietrze, kiedy wreszcie poczuł ciężar i chłód na swojej dłoni.

— Ofelia odprowadzi pana do pokoju. Życzę miłej nocy.

Portierka, Ofelia, znowu przybrała żołnierską pozę i już sięgała po jedną walizkę, kiedy Ambrose ją ubiegł i szybko podniósł ją sam. Nagle wydała mu się dwa razy cięższa.

— Poradzę sobie sam — poinformował Ofelię, która patrzyła na niego bez mrugnięcia okiem.

Skinęła głową i zaczęła się oddalać, nie wydając żadnych dźwięków stukania o podłogę. Kiedy tylko Ambrose przestąpił z nogi na nogę, deski pod nim skrzypnęły.

— Dobranoc — odpowiedział Williamowi i udał się za Ofelią, która zdążyła już zniknąć w mroku wąskiego korytarza.

— Mary na noc… — Zdążył jeszcze usłyszeć ciche mruknięcie za sobą, a kiedy odwrócił się, żeby ostatni raz spojrzeć na recepcjonistę, ten już pochylał się nad papierami i coś z nich wyczytywał.

Ostatnim mignięciem zauważył, że na kartkach zaczął pojawiać się tusz, a z nim skandalicznie duże litery jak w gazecie. Potem już pochłonęła go ciemność.

Witamy w Hotelu Fantom, gdzie nie musisz się martwić przeszłością! Rozgość się wygodnie, zapatrz się w Londyn i Tamizę, a wtedy przykre wspomnienia znikną za mgłą radości i spokoju! Gość naszym królem!

Witamy w Hotelu Fantom!”

~*~

Hotel Fantom stanowił dla niego zagadkę już od kiedy przed nim stanął. Nocą, kiedy na most wychodzili jedynie zbłąkani wędrowcy albo prostytutki na kolejny dzień pracy, Fantom jawił się jako tajemniczy, wielopiętrowy budynek o kształtach tak zjawiskowych jak sama wieża w Pizie. Zanim Ambrose przyjechał do Londynu, słyszał zaledwie kilka pogłosek o rzeczach nie z tej ziemi, dziejących się właśnie w tym hotelu; szły plotki,  jakoby prawdziwa magia przenikała przez ściany i poruszała drewnianymi stołkami, zmieniała wskazówki zegarów i otaczała hotel swą delikatną, pajęczą powłoką, praktycznie nie do uchwycenia. Również dzięki magii Fantom w nocy ożywał i świecił jaśniej niż kiedykolwiek, przyciągając przygnębionych oraz zagubionych, roztaczając nad nimi skrzydła opieki.

Ambrose potrafił w pełni zrozumieć, czemu ludzie powtarzali raz za razem tę samą bajkę o nieuchwytności oczarowania Hotelem Fantom. Jego hotel również od pierwszej chwili zaklął w bańce ambiwalentnych wrażeń, bo to z jednej strony czuł, jakby stał przed niespełnionym marzeniem mężczyzny o wyobraźni większej niż przeciętnego dziecka, a z drugiej, co zauważył z niemałym zdziwieniem, podziwiał dziwne żłobienia w ścianach, maleńkie pokoje i wąskie korytarze, wszystkie tak rozplanowane, by co dzień znajdować nowe szczegóły lub różne udziwnienia.

Na przykład kiedy tylko wyszli z recepcji, a światła zniknęły za pierwszym zakrętem, pogrążyli się w istnej ciemności. Nigdzie nie dostrzegł świec, kandelabrów czy zwykłych lamp naftowych. Dywany zagłuszały ich kroki, zupełnie jak gdyby właściciel hotelu myślał, że skrzypienie podłogi czy miarowe stuknięcia lakierków mogłyby obudzić zmarłych. Na ramieniu czuł chłodny powiew powietrza – właściwie nie wiadomo skąd, bo nigdzie nie dostrzegł okien, a kiedy już tylko wydawało mu się, że zbliżali się do końca korytarza, ten zwężał się i dalej ciągnął w nieskończoność. Może naprawdę trafił w zaświaty, a ta mała dziewczynka, Ofelia, o włosach niewyobrażalnie jasnych, prowadziła go niczym anioł przez ciemny tunel ku światłu?

— Czemu tu nigdzie nie ma światła? — Zdecydował się zapytać.

Ofelia, nie zwolniwszy kroku, obróciła głowę do tyłu, by na niego spojrzeć.

— Parter jest przeznaczony dla pracowników hotelu — wyjaśniła, a Ambrose uniósł brwi. — Właściciel wiele lat temu postanowił, że wszyscy zamieszkamy w jednym miejscu. Że staniemy się dla siebie rodziną.

— To wciąż nie wyjaśnia, czemu nigdzie się nie świeci.

Ofelia potrząsnęła tylko głową.

— Jest za wcześnie, by o tym mówić — mruknęła niby do siebie, ale tak, by Ambrose ją usłyszał. — Edward jutro wraca na swoje stanowisko, będzie mógł go pan o wszystko zapytać. Pracuje z nas wszystkich najdłużej w tym hotelu.

Ambrose jedynie skinął na potwierdzenie, że zrozumiał, ale Ofelia już na niego nie patrzyła. Idąc za nią gęsiego, nie mógł dostrzec jej wyrazu twarzy, ale pomyślał, że pewnie musiała wytężać wzrok jak kot, by cokolwiek zobaczyć.

Stanęli przed pustą ścianą. Ambrose niewiele zauważył oprócz złotych wzorków przeplatających się okręgami wśród czerwieni. Ofelia dotknęła jej dłonią, aż tu nagle przed nimi zaczęły pojawiać się schody do góry – strome i wąskie, jak w katedrach czy katakumbach. Na szczęście tym razem po bokach ktoś zawiesił małe kinkiety w kształcie sowich głów, rzucające słabe światło.

Ambrose aż odszedł na krok do tyłu i rozdziawił usta. Ofelia odwróciła się powoli w jego stronę; pomarańczowe płomienie odbijały się na jednym boku jej twarzy. Wziął głęboki wdech i otrząsnął się ze zdziwienia. Stopnie w górę wciąż się pojawiały, a przynajmniej tak wywnioskował z odgłosów. Zastanowił się, jaki ukryty w ścianie mechanizm musiał zadziałać, by schody zaczęły się przed nim rozsuwać, niby zapraszając do zwiedzenia wyższych pięter.

Spojrzał na Ofelię z okrągłymi oczami, kiedy ta wpatrywała się w niego, brwi niby zmarszczone jak do głębokiego myślenia. Przekrzywił głowę. “Idziemy?”

— Idziemy? — spytała retorycznie, jej szept odbił się niczym krzyk po korytarzu.

Serce Ambrose’a zabiło szybciej.

W Hotelu Fantom poczujesz się jak we własnym domu! Zapewnimy ci wszystko, czego potrzebujesz! Nie musisz nawet o nic prosić!

Witamy w Hotelu Fantom, gdzie poczujesz się jak część rodziny!”

~*~

 Kiedy w końcu drzwi za Ofelią się zamknęły i Ambrose mógł wreszcie położyć walizki na podłodze, a Unę zrzucić na łóżko, opadł na pościel obok niej i leżał tak przez kilka długich sekund, oddychając głęboko i napawając się chłodnym materiałem pod palcami. Una miauknęła i trąciła go noskiem, a po chwili skuliła się obok niego i położyła główkę na jego piersi. Ambrose zaczął ją bezwiednie głaskać.

— Widziałaś kiedyś tak niesamowity hotel? — zapytał retorycznie, wzrok utkwił w suficie i czerwonych ornamentach przeplatających się jak węże z białymi, a może nawet i srebrnymi – ciężko mu było stwierdzić w tym świetle.

Zapalił zaledwie jedną lampkę naftową, bo oczy zaczęły go szczypać od zmęczenia. Obserwował, jak cienie tańczyły niczym podłużne, czarne mary nad jego głową. Czasami zahaczały o szafę w rogu pokoju i o położony obok na stoliku igielnik, ale Ambrose nie zwracał na to zbytnio uwagi, ponieważ już zdążył pogrążyć się we własnych myślach.

— Cuda nad cudami — mruknął do siebie, wystawiając ręce na boki, a szczypanie zelżało, kiedy zamknął oczy. — Niezwykły…

Po chwili przed oczami stanął mu obraz z rozmowy z wcześniej.

Kiedy doszli na czwarte piętro, zatrzymał się na chwilę i zapatrzył w schodki.

— Coś nie tak? — zapytała Ofelia, przekrzywiając głowę na bok jak ciekawski ptaszek.

— Myślałem, że ten hotel ma pięć pięter.

Ofelia bąknęła coś pod nosem, a całe napięcie, jakie zobaczył przed wejściem do hotelu, wróciło do jej ramion.

— Ma.

— Czemu więc nigdzie nie widzę przejścia na piąte piętro?

Tym razem jej twarz sposępniała. Jeden kosmyk jasnych włosów wysunął się spod czepka, ale nawet nie wysiliła się, by go ponownie schować, jedynie zapatrzyła się w podłogę, jak gdyby znajdując w drewnie ciekawe zdobienie.

— Zostało wyłączone z użytku przed kilkoma laty. Teraz nikt nie ma do niego wstępu, nawet pracownicy, więc i schody zostały ukryte.

Ambrose zmarszczył czoło. Przecież doskonale pamiętał, że ktoś się kręcił na piątym piętrze zaledwie pół godziny wcześniej.

— Ale widziałem, że na piątym piętrze się wcześniej świeciło i…

— To niemożliwe — ucięła, nim mógł cokolwiek więcej powiedzieć.

Teraz, leżąc w łóżku z niczym więcej niż Uną i własnymi myślami, próbował sobie przypomnieć, czy rzeczywiście kogoś zobaczył, czy też może przywidziało mu się i ze zmęczenia rzeczywistość zaczęła mieszać się z imaginacją. Niestety, jakkolwiek wytężał pamięć, nie doszedł do żadnego logicznego wniosku.

— Chociaż zwierzęta akceptują — zamilkł. — A przynajmniej tak mi się wydaje. Zapomniałem spytać.

Przyłożył dłoń do czoła. To zdecydowanie zmęczenie dawało mu się we znaki, a także i późna pora – przyzwyczaił się, że szedł wcześnie spać i wstawał skoro świt.

— Ale nie protestowali, więc prawdopodobnie możesz tutaj spać. — Poklepał ją po plecach i ze stęknięciem sam podniósł się do siadu, a Una zaś miauknęła, tym razem w ramach protestu.

Pokój, właściwie jak cały hotel, nie był zbyt dużych rozmiarów. Zagadkę stanowiło wyposażenie, które zaskakująco pasowało do jego pracy; na biurku przy oknie leżał szkicownik, zupełnie nowy i nieużywany, a z boku dostrzegł kałamarz i pióro. Widok na Tamizę rzeczywiście urzekał; kiedy wszedł tu po raz pierwszy, jego uwagę od razu przykuły światła latarni odbijające się w ciemnych falach i księżyc w nowiu, który rzucał blask na taflę i w jego okno. Oparł się wówczas o biurko – solidne i równe, niemalże jak świeżo złożone – oraz zapatrzył się w Londyn. Mgła osiadła również nad rzeką, więc i niewiele dostrzegł, ale i tak przypomniały mu się opowieści snute przez rodziców, opowieści o zaginionych marynarzach i statkach widmo, pojawiających się jedynie w czasie pełni.

Przy drzwiach stał koszyk na parasole, a na ścianach jak zwykle obrazy Mostu Londyńskiego – tym razem wykonane przez profesjonalnych artystów. Na żadnym nie dostrzegł sygnatury, więc założył, że autor wolał pozostać anonimowy, ale coś w szczegółach, coś ukrytego w sposobie zaznaczania światła i perspektywy wydawało mu się znajome, niemal bliskie.

Kiedy tak przypatrywał się kolejnym obrazom, usłyszał z oddali melodię, a także przyjemny dla ucha śpiew. Męski i jakże łagodny. Przeszedł do przedpokoju i wychylił się mocno, by dojrzeć most.

Zza mgły wynurzyła się smukła postać. Niosła ze sobą akordeon, którego to czarujące dźwięki niosły się po ulicy i hotelu. Ambrose przylgnął nosem do okna, by zauważyć cokolwiek więcej, ale niestety – poza niezwykle wysokim kapeluszem mężczyzna nie rzucał się w oczy. Jedynie jego muzyka, czarująca jak Fantom, odstawała od normy, chociaż Ambrose nie potrafił stwierdzić, co dokładnie było w niej takie wyjątkowe.

Oparł się ramieniem o szybę. Skąd znał te nuty? Gdzie już wcześniej widział obrazy Mostu Londyńskiego, w nocy ponurego i niknącego w mroku? Jakim cudem właściwie znalazł się w Londynie, mimo że przed siedmioma laty obiecał sobie, że już nigdy do niego nie wróci? Co go tak pociągało w Hotelu Fantom, a jednocześnie odpychało jak syreny rzucające zaklęcie na biednych marynarzy, którzy wiedzieli, jaki ich los?

Stał tak, zatopiony w myślach, kiedy wtem muzyka przestała grać. Ambrose z trudem wybudził się z transu i spojrzał na akordeonistę. Musiał wytężyć wzrok, by cokolwiek zauważyć – i wtedy też krew mu zmroziło w żyłach.

Mężczyzna patrzył prosto w jego okno. Zdawało się, że obrócił się w kamień, bo nie wykonał żadnego ruchu. Po prostu stał i patrzył, a mgła wokół niego gęstniała i coraz bardziej okalała jego sylwetkę. Nim Ambrose się spostrzegł, światła rozmyły się i były nie większe niż ogień zapałki; słabe, łatwe do zdmuchnięcia.

Wtedy też poczuł zimny powiew na karku, zaledwie delikatny dotyk, jakim wita się ukochanych w domu po długiej nieobecności. Owionął go i zaraz zniknął. Ambrose wziął nagły, głęboki oddech i automatycznie opatulił się ciaśniej marynarką – na swoje nieszczęście. To wtedy akordeonista się poruszył, zupełnie jak na znak, że ktoś rzeczywiście stał w oknie Fantoma.

Jak w amoku zauważył niski ukłon. Był głębszy niż Ofelii, niemalże dosięgał kapeluszem podłoża. Ambrose zamarł w miejscu i z sercem pragnącym wyskoczyć z klatki piersiowej obserwował, jak akordeonista wraca do pozycji pionowej. Powietrze zgęstniało wokół niego. Prawie nie usłyszał melodii, którą na powrót mężczyzna zaczął grać, wpierw cicho, jak gdyby bojąc się przyciągnąć wzrok innych osób, a później coraz głośniej i głośniej – aż w końcu zniknął, połknięty przez ciemność.

Ambrose mógł w końcu wypuścić powietrze. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że od dłuższego czasu je wstrzymywał. Roztrzęsionymi rękami zasunął zasłony i na drżących nogach wrócił do łóżka, na które padł jak nieżywy. Zamknął oczy oraz pozwolił obrazom ponurego akordeonisty przepływać przez myśli niczym statki widmo przez bezkresny ocean prosto w czarną dziurę, która po chwili przyniosła mu niespokojny sen.

Śnił mu się Most Londyński i Hotel Fantom, ale zamiast Williama i Ofelii z każdej strony widział ciemną posturę akordeonisty.

Witamy w Hotelu Fantom!”

~*~

— Co podać?

Ambrose oparł się o bar. Po chwili jednak stwierdził, że był to zły pomysł, ponieważ założył swój najnowszy żakiet, a Szynk Ironii i Niezgody kleił się od piwa na każdym możliwym kroku.

— A co proponujecie? — Wysilił się na uprzejmość, choć niemal czuł, jak drobinki kurzu osiadają na jego stroju, a smród wylanego alkoholu przenika przez cienką koszulę.

Szynk Ironii i Niezgody już od samego otwarcia pękał w szwach. Ludzie z różnych sfer decydowali się spędzać weekendy w najbardziej spelunkowatym pubie w całym Londynie, za co Ambrose nie mógł ich winić, skoro słyszał, że picie nie było zbyt drogie, a i jakość całkiem niezła, jednak wciąż zastanawiało go, czemu osoby pokroju arystokratów przebywały tu do samego świtu.

— Aaach, pan tutaj nowy? — Barman przewiesił sobie poplamioną czymś brązowym szmatkę przez ramię i oparł się o ladę. — I zdecydował się pan przyjść akurat do Ironii i Niezgody już w pierwszy dzień po przyjeździe?

— Skąd pan to wszystko wie?

— Przewija się u nas wielu klientów, głównie stałych. — Kiwnął łysą głową w stronę stolika usytuowanego w najdalszym, prawym kącie. — Widzi pan tę dwójkę?

Ambrose odwrócił się powoli, nie chcąc zostać zauważonym. Nie musiał się jednak aż tak martwić o odkrycie: mężczyźni, jeden w marynarskim stroju, a drugi w podartej marynarce, ginęli za dymem z cygar, które obydwie popalali, gestykulując żywo. Marynarz miał jeden złoty ząb, a resztę krzywą lub wybrakowaną i co chwila pluł śliną na tego nowopanieńskiego, który jedynie kiwał znudzony głową i bawił się talią kart.

Wrócił do barmana.

— I co z nimi?

Barman popatrzył nań głęboko osadzonymi oczami, które w tym świetle pobłyskiwały jak dwa czarne onyksy.

— Są tu co wieczór. Ten wyższy – ten, co trzyma kapelusz na kolanach – od paru lat nie może wykaraskać się z długów, które rok w rok rosną. Ten drugi z kolei mu pomaga, bo to jego wuj, więc zajmuje się marynarką.

Ambrose zmarszczył brwi i zacisnął dłoń na lasce – również nowym nabytku, którym chciał się pochwalić przed Malfoyami.

— Przecież z tego również nie idzie dużo pieniędzy.

— Ano, właśnie. — Barman uniósł gruby palec, jak gdyby przyznawał mu punkt. — Rodzi się więc pytanie – skąd te pieniądze? Czyżby zaskórniaki? A może robota na lewo? Jak pan myśli?

— Czemu pan mi to mówi? — zadał w końcu pytanie, które od początku krążyło mu w głowie.

Barman zamrugał kilka razy i nachylił się jeszcze bardziej, aż Ambrose mógł zobaczyć jego owłosioną klatkę piersiową oraz poczuć zapach cygar oraz alkoholu.

— Boć pan od Malfoyów.

Tym razem to Ambrose musiał zamrugać kilka razy.

— Skąd pan to wie? — zażądał, zaciskając do białości palce na lasce.

Barman w końcu się odsunął i z beznamiętną twarzą wrócił do polerowania szklanek. Ustawił jedną z nich w rządku. Popukał się w pierś.

— Broszka — odpowiedział po prostu, a Ambrose spojrzał w dół. — Srebrne irysy. Herb Malfoyów.

Przejechał palcem po ozdobie. Rzeczywiście, dostał od państwa Malfoy broszkę, kiedy listownie potwierdził zaangażowanie w ich zlecenie, a kilka dni później, w ferworze pakowania się, przyczepił ją sobie do koszuli, by o niej nie zapomnieć.

Nie sądził jednak, że ktoś inny rozpozna znak Malfoyów, a już zdecydowanie nie zwykły barman w najgorszym pubie, jaki widział Londyn. Chociaż, gdyby się zastanowić, to właśnie Malfoyowie zaproponowali, by się tutaj spotkali. „Trzynasty listopad, Szynk Ironii i Niezgody, Most Londyński 331”, jak głosiło w ostatnim liście.

— Nieważne. — Ambrose machnął na to ręką. — Ale skąd pan wiedział, że jestem tu w pierwszy dzień po przyjeździe? Nie sądzę, by państwo Malfoy o tym komukolwiek wspominali.

Barman schylił się i po chwili wyciągnął z szafki duży kufel z grawerunkiem teatralnych masek. Jedna z nich śmiała się, druga zaś rozpaczała. Postawił je z hukiem, ale nikt w pubie nie zwrócił na to uwagi.

— Wory pod oczami, próby zachowania się na nogach, zamyślony wyraz twarzy… — Nalał piwa i gwizdnął, aż zza obrotowych drzwi wyszedł niski chłopaczek o płowych włosach i za dużych butach. Podał mu kufel, a ten zaniósł go do stolika, przy którym siedziała jakaś samotna kobieta. — Wiele gości z Fantoma tak wygląda po pierwszej nocy. Czyżby miał pan niespokojny sen?

Ambrose’owi nie podobało się, w jaką stronę zmierzała ta rozmowa, więc prędko odegnał obraz Ponurego Akordeonisty, jak zdecydował się go nazywać, i skierował rozmowę na znane mu tematy:

— W miarę. Co państwo tutaj podają?

Nie nastawiał się na nic szczególnego. Kiedy wszedł tu po raz pierwszy, miał wrażenie, jakby zstąpił do tajemniczej krainy, do której wstępu mają tylko gobliny. Na każdym okrągłym stoliku stały świece, większość na wpół wypalona, z kolei na prostokątnych – lampy olejne. W kątach czaiła się czarna pleśń, pnąca się od podstawy ku sufitowi niczym piramida, aż w końcu niknęła w miejscach dostępnych tylko pająkom. U progu zawieszono czosnek, suszone kwiaty żółtych goździków oraz kłosy pszenicy i ostu, zaś koło baru słoneczniki. Przy wejściu postawiono ogromną szafę z przeróżnymi kuflami, szklankami i kieliszkami, każde w innym kształcie oraz jedynie na pokaz, bo wszelkie potrzebne sprzęty barman trzymał przy sobie i okazjonalnie zlecał płowemu chłopcu donieść coś potrzebnego z zaplecza. Obrotowe drzwi trzeszczały przy każdym ruchu, tak samo jak barowe stoliki o nierównych nogach. W gruncie rzeczy, jeśli miało się ochotę spędzić wieczór w Szynku Ironii i Niezgody, trzeba było dobrze uodpornić płuca oraz głowę – zarówno na dym, jak i na alkohol, który tutaj lał się litrami.

— Mogę zaproponować nasze specjały! Co pan woli: Depresyjną Toccatę, Staromodną Maryśkę, Zjadliwą Czystą czy może Kosteczkę Niezgody?

— Co…? Co w ogóle znaczą te nazwy?

— Nasze specjały.

Ambrose miał wrażenie, jakby po drodze zgubił się w rozmowie dwa razy. Zrezygnowany, zamówił więc Depresyjną Toccatę i udał się do stolika z dala od baru. Przeszedł obok marynarza i nowobogackiego, skinął samotnej kobiecie z ogromnym kwiatem we włosach, a także pozdrowił płowego kelnera, który gdy tylko go zauważył, uciekł za drzwiczki obrotowe.

Kiedy spokojnie siorbał drinka – słabego, ale wystarczającego, by otulić jego umysł ciepłą mgiełką – drzwi do szynku otworzyły się z impetem. Państwo Malfoy przybyli.

Zdecydowanie wyróżniali się spośród innych gości pubu. Przyciągali spojrzenia nie z powodu swych jasnych włosów ani bogato zdobionych strojów, a z elektryzującego wręcz podejścia do świata. Szli ku Ambrose’owi z podródkami wysoko uniesionymi, roztaczając wokół siebie, jakkolwiek dziecinnie to zabrzmi, aurę magii; pan Malfoy stukał miarowo laską o podłogę, nie zważając na błoto i kurz, a pani Malfoy z gracją sunęła obok niego, wydając się lżejsza niż piórko. Nie odpowiedzieli na żadne powitania, jedynie kiwali w odpowiedzi, a srogość malowała się na ich twarzach.

W tym momencie Ambrose nie był pewien, czy dobrze postąpił, zamawiając Depresyjną Toccatę.

Wstał prędko, uderzając bokiem o stolik, i przywołał najlepszy uśmiech, na jaki miał siłę. Oczywiście, państwo Malfoy nie odwzajemnili go w najmniejszym stopniu. Zmierzyli Ambrose’a wzrokiem od stóp do głów, aż na karku wystąpiły mu zimne poty.

— Witam. — Postąpił krok w ich stronę, kiedy tylko się zatrzymali. — Nazywam się Ambrose Goyle. Miło mi państwa poznać.

Pan Malfoy podał mu dłoń, którą Ambrose ochoczo potrząsnął.

— Nam również, panie Goyle. Basil Malfoy, a to jest moja cudowna żona, Celestia — przedstawił się, a kiedy Ambrose ukłonił się pani Malfoy, kontynuował: — Zaczynamy?

Wszyscy pospiesznie zajęli swoje miejsca. Pani Malfoy ściągnęła rękawiczki i położyła je sobie na kolanach, a pan Malfoy poprawił poły żakietu, jak gdyby już nie były idealne pod każdym kątem.

— Udała się panu podróż? 

— Och. — Ambrose wyprostował się, na chwilę zapominając o manierach. — Tak. Dotarłem bardzo późno do hotelu, ale to było do przewidzenia.

— Mam nadzieję, że nie miał pan w hotelu żadnych problemów?

— Nie, nie, żadnych — zaśmiał się i machnął ręką, ale po krótkiej chwili ciszy odchrząknął i zapytał: — Zamawiają coś państwo?

Pani Malfoy zlustrowała jego na wpół wypitą Depresyjną Toccatę. Gdy Ambrose próbował wyczytać cokolwiek z jej wyrazu twarzy, natknął się na obojętną maskę, spod której wystawały ostre rysy. Zanotował sobie w myślach, by nie tknąć drinka, dopóki państwo Malfoy stąd nie wyjdą albo przynajmniej nie kiedy pani Malfoy siedziała obok i obserwowała każdy jego ruch.

— Pracownicy nas dobrze znają. Nie potrzebujemy nic zamawiać, ponieważ już wiedzą, co chcemy — poinformował go uprzejmie pan Malfoy, dopóki jego żona była zajęta wypalaniem dziury w Ambrosie.

Wyciągnął z kieszeni pudełko na cygara. Zaoferował jedno Ambrose’owi, ale ten jedynie pokręcił głową. Depresyjna Toccata i zaduch w pomieszczeniu połączony z wilgocią powoli dawały o sobie znać, a on nie należał do ludzi wytrzymałych w obliczu takiej zabójczej mieszanki.

— Nie przepadam za rozmową o pogodzie. — Zapalił cygaro i rozsiadł się wygodniej, zakładając jedno ramię za oparcie i krzyżując nogi. — Wydaje mi się zbędna i nie wnosząca nic do konwersacji. Pan, panie Goyle, również wydaje mi się typem człowieka, który woli przechodzić od razu do meritum sprawy. A więc — zaciągnął się i wypuścił powoli dymek — co pan na to, byśmy zaczęli od tego, czemu postanowiliśmy się z panem spotkać akurat w tym pożal się Mer… Boże pubie?

Tak, Ambrose’owi wydawało się to dobrym pomysłem, więc postanowił pójść w ślady pana Malfoya i również się zrelaksować. Oczywiście, wciąż nie tknął drinka, ale przynajmniej mógł pozwolić sobie na odrobinę swobody. Oparł się o krzesło i skrzyżował nogi.

Pan Malfoy, jak gdyby czytał mu w myślach, uśmiechnął się kącikami ust.

— W porządku. Jak się pan zapewne domyśla, nie bez powodu poleciliśmy panu Hotel Fantom. Krótko mówiąc, jest on najbliżej naszego miejsca zamieszkania. Nasza posiadłość mieści się kilka budynków dalej, a więc będziemy mieli blisko, gdyby w trakcie pracy spotkał pana wypadek…

— Wypadek?

— … a także dlatego, że ów hotel ma bezpośredni związek z naszym zleceniem. Och, dziękuję, Timmy. Powiedz Timothy’emu, że jego specjały jak zwykle potrafią mnie zaskoczyć.

Płowowłosy chłopak, Timmy, uśmiechnął się promiennie i z podskokiem ukłonił się, a następnie odbiegł w stronę barmana – Timothy’ego, jak mniemał. Ambrose patrzył, jak ci coś sobie szepczą za ladą.

— Panie Goyle. — Poważny ton natychmiast przywrócił mu uwagę. Pan Malfoy nachylał się w jego stronę, a na jego jasną cerę bez skazy wystąpił cień. — Jest to zadanie najwyższej wagi. Nikt inny prócz pana się do niego nie nadaje.

Ambrose wstrzymał oddech, kiedy światło zagrało na obliczu pana Malfoya i rozpaliło ogień w jego oczach. Gdyby piekło rzeczywiście istniało, a demony zstępowały na ziemię, by na niej przybierać ludzką postać, Ambrose dałby sobie rękę uciąć, że pan Malfoy byłby najbardziej hipnotyzującym i bałamutnym z nich.

— Zamieniam się w słuch. — Przełknął ciężko ślinę.

Pan Malfoy odchylił się i wskazał na żonę, której chłodne oczy ani na moment nie opuściły Ambrose’a.

— Od dawna z żoną poszukiwaliśmy osoby, która byłaby w stanie sprostać naszym oczekiwaniom…

— … ale jak dotąd nikogo odpowiedniego nie znaleźliśmy. — Kiwnęła delikatnie głową i po raz pierwszy od przyjścia utkwiła wzrok w mężu. — To, co panu zleciliśmy, nie będzie prostym zadaniem, acz wierzymy, iż pan ze wszystkich nam znanych malarzy, będzie w stanie stworzyć to, o czym tak długo marzymy.

Pan Malfoy przykrył jej dłoń swoją i uścisnął. Na usta pani Malfoy wystąpił duch uśmiechu; słaby i bez większych nadziei.

— Chodzi o naszą córkę — powiedziała po wzięciu głębokiego oddechu. — Zaginęła dziesięć lat temu. Scotland Yard twierdził, że porywacz nie uciekł daleko i skrył się gdzieś na Moście Londyńskim, w miejscu, gdzie zniknęła. Cóż — zwiesiła głowę — od dziesięciu lat trwają poszukiwania. My… chcielibyśmy godnie uczcić pamięć naszej córki.

— Wyglądało to tak, jakby rozpłynęła się w powietrzu — kontynuował pan Malfoy, kręcąc kółka kciukiem na dłoni pani Malfoy. — W jednym momencie była z nami na kolacji z okazji jej urodzin, a w drugim… chciała przejść się na spacer. Zawsze urzekały ją londyńskie światła.

— Poszliśmy więc z nią. To było jej ostatnie życzenie. Popatrzeć na Londyn.

Oboje zamilkli, a Ambrose ruszył się niezręcznie. Zaplótł ze sobą palce i w ciszy oczekiwał na ciąg dalszy, machając nerwowo nogą. Nie był zbyt dobry w pocieszaniu w takich sytuacjach, bo i sam nie wiedział, jakie to podłe uczucie – stracić kogoś, kogo się kochało. Okropne, to na pewno. Rozrywające serce. Niemożliwe do wyobrażenia. 

Sięgnął dłonią za ramię, chcąc pogłaskać Unę, ale w tym momencie uświadomił sobie, że Una szwendała się właśnie po moście i został całkowicie sam z obrazem rozpaczy przed nim.

Zaczął rozglądać się po suficie, jak gdyby siateczki zniszczenia i pajęczyny były warte kontemplacji.

— Pragniemy, by namalował pan naszą córkę.

Ambrose spojrzał na panią Malfoy. Mimo zaszklonych oczu, po policzkach nie poleciała ani jedna łza. Właściwie, w dymie i słabym świetle wyglądała niezwykle silnie – jak bogini ukuta z kamienia. Kiedy spojrzała na męża, dostrzegł między nimi nić porozumienia; ich lekko zmrużone oczy, smutne uśmiechy i splecione dłonie.

— Och, cóż… Bardzo mi przykro z powodu państwa straty.

— Pragniemy zachować coś po niej. Jej wspomnienie… dlatego też to takie ważne. — Wzrok pani Malfoy przybrał na mocy, jakby Ambrose wciąż nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji.

— Tak, rozumiem całkowicie, ale… nie wiem, jak wyglądała państwa córka. — Czuł się niesamowicie głupio, gdy to mówił – jak człowiek nieczuły.

Miał tylko nadzieję, że nie krzywił się jak za każdym razem, kiedy nie wiedział, co powiedzieć. Ze wszech miar starał się zachować obojętną minę, chociaż, znając swoje umiejętności aktorskie, niespecjalnie mu to wychodziło.

Pani Malfoy znowu się uśmiechnęła i sięgnęła po coś do swojej portmonetki. Pan Malfoy za to dalej popalał cygaro, wędrując spojrzeniem gdzieś po ścianie i zdawał się nie zwracać uwagi na Ambrose’a, który z momentu na moment czuł się coraz niezręczniej. Myślał o tym, że wcześniej chciał zwiedzić Londyn, może nawet i przejrzeć witrynę London’s Nightmare, ale teraz, kiedy od wejścia dzielił go koniec rozmowy z Malfoyami i pół drinka, postanowił, że wróci prosto do hotelu i tak jak wczorajszego dnia, od razu się położy.

— To nie stanowi problemu — odpowiedziała pani Malfoy i położyła przed nim złożoną w pół kartkę papieru. — Proszę spojrzeć.

Rozłożył ją. Jego oczom ukazał się szkic młodej dziewczyny – bardzo niestaranny, gołym okiem widać było, że zrobiony na szybko, jednak najważniejsze szczegóły zostały bardzo starannie odwzorowane. Córka Malfoyów miała ostre rysy jak pani Malfoy i tak samo wysokie czoło co jej mąż.

— Zdajemy sobie sprawę, że to nie będzie łatwe. Namalowanie obrazu na podstawie szkicu… Dlatego też wybraliśmy pana. Wierzymy, że sprosta pan naszemu zadaniu.

Ambrose wypuścił powoli powietrze i zapatrzył się w szkic. Jasne włosy splecione w wysoki kok, wystający podbródek, głęboko osadzone oczy, okrągła twarz. Z wyglądu przypominała pana Malfoya, a sądząc po malutkim uśmieszku w kącikach ust, z charakteru również. Możliwe, że również miała w sobie ten sam ogień co on; możliwe też, że zachowywała się równie swobodnie w towarzystwie, machając nogą i zdając się nie zwracać uwagi na otoczenie.

Postukał palcem w szkic i powoli kiwnął głową.

— Rzeczywiście, to będzie dla mnie wyzwanie — odparł, przejeżdżając dłonią po ustach. — Będę miał do państwa kilka pytań.

Pan Malfoy oparł rękę o stolik, a drugą chwycił za szklankę.

— Żadnej innej odpowiedzi się nie spodziewałem.

~*~

Koło północy przeszedł obok London’s Nightmare. Rozglądał się w poszukiwaniu Uny, która już od paru godzin grasowała na szczury na moście i prawdopodobnie bawiła się w kącie odgryzioną główką. Im dłużej jednak szukał, tym bardziej zdawał sobie sprawy, że Una sama wróci do hotelu, wystarczyło bowiem położyć kocią karmę kupioną nad ranem przed wejściem. Miał jednak wątpliwości, czy do puszki nie dobiorą się również inne dzikie koty. Cóż, najwyżej będzie czatował przy drzwiach, dopóki Una się nie pojawi, a wtedy weźmie ją na ramiona i wniesie do środka.

Zatrzymał się przy witrynie London’s Nightmare. Właścicielka już pewnie dawno poszła spać. Światła na wyższym piętrze się nie paliły, nie słyszał również żadnych rozmów (oprócz tych dochodzących z Szynku Ironii i Niezgody, który opuścił pół godziny temu) ani urywanego śmiechu. Złożył dłonie w daszek i zajrzał do środka, ale niestety, niczego nie dostrzegł. W środku panowała całkowita ciemność.

Odwrócił się więc i skierował swe kroki do hotelu. Stukot jego laski rozchodził się po moście głośnym echem. Zdawało się niemal, że nikt oprócz niego tutaj nie mieszkał. Kruki wydziobywały jakieś resztki mięsa, które pewnie spadło z czyjegoś targu, a trochę dalej gonił pies, węsząc po ziemi. Ambrose wolał trzymać się od nich z daleka; nie wiadomo, jakie choroby ze sobą niosły.

Tym razem na piątym piętrze hotelu nikt się nie kręcił. Specjalnie zatrzymał się, by przyjrzeć się dokładnie fasadzie i wnętrzu. Tak, zeszłej nocy musiało mu się coś przywidzieć; piąte piętro zostało wyłączone z użytku i nikt nie miał prawa na nim przebywać. Długa podróż, napływ negatywnych wrażeń i uprzedzenie względem Mostu Londyńskiego odcisnęło na nim piętno.

Spoglądał w zachmurzone niebo, rozmyślając nad tym, czy Londyn kiedykolwiek widział gwiazdy wieczorem, gdy wtem usłyszał obok siebie flegmatyczny głos, który zdecydowanie nie należał do Ofelii:

— Dooobry wieeeczór.

Drzwi otwierał mu pulchny mężczyzna niewiele wyższy od Ofelii. Guziki na jego marynarce niemal pękały od nieodpowiedniego dopasowania. Twarz krył za jednodniowym zarostem, zapewne próbując nadać sobie wieku i ukryć masę tłuszczu na podbródku, lecz jedyne co osiągnął, to karykaturalne wrażenie dwudziestoletniego chłopaka o rozleniwionej postawie. Patrzył na niego skołowanym wzrokiem. Pod oczami miał ciemnofioletowe wory, a rybie usta cały czas trzymał otwarte, jakby nie potrafił oddychać nosem.

— Dobry wieczór — odpowiedział i pozdrowił portiera skinieniem głowy, na co ten jedynie uchylił czapki.

— Wczoooraj pan przyjeeechał? — Nie odpuszczał, nawet kiedy Ambrose już miał wejść do środka.

— Tak.

— Oooch, przepraszam. Wczoraj źleee się poczułem, więc moje obowiązki przejęła panna Ofelia.

— Zauważyłem — odparł kwaśno Ambrose. — Jak panu na imię?

— Eeedward.

— Zapamiętam. — I już miał znikać za drzwiami, kiedy rzucił okiem na bezdomnego, leżącego w tym samym miejscu co wczoraj. — Czy moglibyście państwo podać mu coś do jedzenia? Nie rusza się stąd, od kiedy przyjechałem.

Edward znowu uchylił czapkę, chociaż nawet nie obrócił głowy na bezdomnego. Jego oczy były utkwione w Ambrosie.

— Porozmawiam z Gaaastonem. To on dba o wszystkich w hotelu. Przygotowuje też dania dla Ulissesa.

— Kim jest Ulisses?

— Właśnie pan koło niego stoi.

Ambrose rozejrzał się na boki, ale nie dostrzegł nikogo prócz bezdomnego i Edwarda. Wzruszył ramionami, bo i też nie miał w głowie dowiadywać się, kim ów Ulisses był, więc jedynie wymruczał coś pod nosem na potwierdzenie, że zrozumiał, i wszedł do hotelu. Edward zamknął za nim z hukiem drzwi.

~*~

* tł. "Zaśpiewajcie życia pieśń bez aktów żalu"

Ofelia z założenia miała być krótką historią, lecz później wyewoluowała w coś większego i poważniejszego, do tego stopnia, że jestem pewna, że nie zamieszczę w niej wszystkiego, co bym chciała. Mogę ukazać zaledwie namiastkę Ofelii i życia w Hotelu Fantom, co nie składa się na pełen obraz. Po następnym rozdziale, w którym wszystko stanie się bardziej klarowne, a akcja nabierze tempa, chciałabym zapytać, czy chcielibyście pełnoprawnego ficka o Ofelii – z każdym szczegółem i każdą rozwiniętą postacią, jak to sobie wymarzyłam.